Małe Galapagos, tajemnicze Nazca i pływające wyspy z sitowia

Peru ma swoje małe Galapagos. Złośliwi mówią “Galapagos dla ubogich”, bo łatwiej i taniej jest się tu dostać niż do ekwadorskich wysp, a gatunki dzikich zwierząt – podobne. Są delfiny, pingwiny i lwy morskie. Polecimy też nad Nazca, by zobaczyć najsłynniejsze na świecie geoglify, a na koniec odwiedzimy pływające wyspy Uros na Titicaca. Wyspy zbudowane z sitowia.

Do wysp Islas Ballestas można dopłynąć łodzią z miejscowości Paracas. To przystanek w połowie drogi między Limą a Nazca. Pierwsza niespodzianka, bo nie każda grupa ma tyle szczęścia. Delfiny z radością ścigają się z naszą łódką.

Islas Ballestas jeszcze w czasach przedinkaskich były wykorzystywane jego źródło guano, czyli ptasich odchodów. To do dziś ceniony na świecie bio-nawóz.

Pierwsze geoglify w Nazca odkryto w 1926 roku. Linie są płytkie. Mają zaledwie kilkanaście centymetrów głębokości. Przetrwały przez kilka tysięcy lat, bo tu praktycznie nie pada deszcz i nie wieje wiatr. O ich zachowanie walczyła przez dziesiątki lat Niemka Maria Reiche, która wcześniej pracowała jako tłumaczka prof. Paula Kosoka. Amerykanin jako pierwszy propagował teorię, że jest to największa księga astronomiczna na świecie. Miejscowi przewodniczy też przekonują, że to kalendarz, ale czasem potrafią zasiać nieco wątpliwości. To geoglif o oficjalnej nazwie “Astronauta”. Miejscowi zaś mówią na niego… Alien.

Jezioro Titicaca – najwyżej położone żeglowne jezioro na świecie. Na wysokości ponad 3,8 tys. metrów n.p.m. rozlewa się bezmiar wody. Kiedyś jezioro było znacznie większe. Dziś sięga zaledwie ponad 8 tysięcy kilometrów kwadratowych. A na nim wyspy Uros. Zbudowane z sitowia.

Inkowie wierzyli, że z wód jeziora wyszedł Inti – Bóg Słońce. A przedinkaskie legendy głoszą, że nad Titicaca po raz pierwszy objawił się Wirakocza. Najwyższe bóstwo ukryte pod wzbudzającą respekt maską często ukazywane jest w motywach ludowych mieszkańców Uros.

Na koniec smutna historia. Legenda o tym jak bóg Wirakocza stworzył i ludzi, i pumy. Żyli oddzielnie, ale w przyjaźni i rozumieli swoją mowę. Ale w pewnym momencie przestali się rozumieć, a pumy stęsknione za człowiekiem zaczęły zawodzić na skałach. Człowiek, który zapomniał już kociej mowy uznał, że to nawoływanie do ataku i… spalił pumy. Gdy Wirakocza zobaczył szare ciała spopielonych zwierząt zalał się łzami. Płakał tak długo, aż powstało jezioro. Titicaca w lokalnym języku znaczy tyle co szara puma.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Królestwo Kambodży. Szlachetne rysy twarzy potomków założycieli mocarstwa Khmerskiego widoczne są jeszcze u dzieci, kobiet… rzadziej mężczyzn. Ten kraj wciąż nie otrząsnął się po ludobójstwie jakie urządził tu Pol Pot. Twórca najbardziej skrajnej formy totalitaryzmu jaką poznał świat.

Sam pochodził z bogatej chłopskiej rodziny, z wyksztalcenia nauczyciel studiujący m.in. we Francji, a jego celem było zgładzenie całej inteligencji swojego narodu. Wystarczyło nosić okulary, czy mieć delikatne dłonie – to za Pol Pota było jak wyrok śmierci. Stolica kraju Phnom Penh zmalała z 2 mln do 23 tys.  Rządy Czerwonych Khmerów pochłonęły ¼ populacji ówczesnej Demokratycznej Kampuczy. A rządzili zaledwie 4 lata.

Choć po odsunięciu ich od władzy w 1979 roku przez armię wietnamską, Czerwoni Khmerzy jako partyzantka z poparciem CIA dokonywała czystek na wsiach, szczególnie na wietnamskiej mniejszości. To wszystko działo się do lat 90-tych. Ta ziemia, ci ludzie to pamiętają. Dziś Kambodża formalnie jest królestwem. W rzeczywistości władzę sprawuje jednak dwuizbowy parlament. Król Norodom Sihamoni – z wykształcenia tancerz, kładzie nacisk na odbudowywanie kultury dawnego imperium Khmerów. Królestwa, które w średniowieczu osiągnęło swój największy rozkwit, a swoim terytorium obejmowało nie tylko dzisiejszą Kambodżę, ale i część Birmy, Tajlandii, Laosu, Wietnamu i Malezji.

Świadectwem tego mocarstwa jest największy na świecie kompleks świątyń Anghor, którego budowa ruszyła na przełomie VIII i IX wieku. To było największe średniowieczne miasto na ziemi. 400 km kwadratowych. Milion mieszkańców. Tysiąc świątyń. Najwięcej na cześć hinduskiego Boga Wisznu. Do dziś wielu miejsc jeszcze nie odkryli archeolodzy. Teraz wyzwaniem jest zachowanie tego co już zostało odsłonięte. Pomagają naukowcy z wielu krajów. Kamienie bogato zdobione, zniszczone przez naturę próbują składać w całość.

W Ta Prohm po 19 stuleciach drzewa splatają się z kamieniami tworząc nierozerwalną całość – dzieło natury i rąk ludzkich w niszczącej, ale jakże piękniej koegzystencji. To najbardziej klimatyczne miejsce w całym Angkor. Było scenografią do pierwszego z serii filmu Tomb Rider z Angeliną Jolie. Perełką jest największy i najbardziej znany kompleks wybudowany dla Wisznu przez Suryavarmana II w XII wieku. Angkor Wat. Pięć charakterystycznych wież w kształcie kwiatu lotosu, ważnych w tradycji hinduistycznej i buddyjskiej. Bo świątynie te zmieniały przez stulecia charakter według dominującego wyznania wiernych.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Islandia – wyspa na oceanie atlantyckim. Wyspa – kraj tuż pod kołem podbiegunowym. W tym surowym klimacie, mieszka więcej owiec niż ludzi. Populacja całego kraju to około 370 tys. mieszkańców. Przeważnie Islandczyków. Drugą grupą narodową są tu Polacy. 

Aż 132 tys. ludzi mieszka w stolicy kraju, w Reykiaviku. W drugim co do wielkości mieście – w Akureyi mieszka niemal 20 tys. ludzi, czyli mniej niż Polaków na całej wyspie. Naszych rodaków jest już ponad 25 tys. Są wszędzie, pracują w gastronomi, turystyce, transporcie… Spotkać ich można nawet na Westfjordach, czyli krainie, która porą zimową jest totalnie odcięta od reszty wyspy, a to za sprawą obfitych opadów śniegu.

Chyba większą populację od Polaków stanowią tu Elfy, Trolli może jest trochę mniej. Tu żyją też krasnoludy. O krasnoludach wiadomo najmniej. To tajemnicze istoty. Skrywają się w głębi gór. Góry i jaskinie to też dom dla trolli, które silne związane są z legendami narodowymi. To znak rozpoznawczy Islandii. Ale te legendarne stworzenia potrafią być złośliwe. Zresztą jak i same elfy. Zdarza się, że elfy sprzeciwiają się budowie nowej drogi. Jeśli mieszkańcy ich nie posłuchają, elfy potrafią doprowadzić do wstrzymania budowy, sprowadzając różnego rodzaju katastrofy. Dlatego teraz nikt z nimi nie dyskutuje. Nie chcą – to nie. Trzeba znaleźć inne rozwiązanie. Wiara w Elfy jest tu powszechna. Zakorzeniła się bardziej niż protestantyzm – oficjalnie obecny na wyspie. Buduje się im schronienia, blisko swoich domów, bo ich obecność przynosi szczęście i opiekę. Są i tacy, o ponadprzeciętnej wrażliwości, którzy mają z nimi kontakt.

Mitologię islandzką rozpowszechnił brytyjski pisarz. Władca pierścieni Tolkiena oparty jest na legendach zasłyszanych przez niego od dwóch Islandek, które służyły w jego rodzinnym domu. Islandczycy są do dziś na niego źli, że przywłaszczył i przekręcił ważne dla nich przekazy.  A tak wygląda Mordor. Ten prawdziwy. Na styku dwóch kontynentów Europy i Ameryki Północnej.

Islandia choć należy do Europy usytuowana jest na dwóch kontynentach. Tu symboliczny most łączący Europę i Amerykę. Ta granica stale się powiększa.

Wiara w te mitologiczne stworzenia, towarzyszyła Islandczykom od zawsze. Życie w tak surowym klimacie wymagało bowiem wsparcia sił natury. A czasem i magii. Tu w Hólmavík, w muzeum poświęconym magii na Westfjordach znaleźć można przepisy i zaklęcia gwarantujące szczęście czy pieniądze. Czasem praktyki były dość przerażające. Te spodnie z ludzkiej skóry czarownik ściągnął z mężczyzny, tuż po jego śmierci. Ważne by były w jednym kawałku. Potem sam je nosił, a do moszny należało włożyć monetę ukradzioną wdowie – to niby gwarantowało stały dopływ gotówki.

Na tę wyspę położoną na styku dwóch płyt tektonicznych pierwsi osadnicy przybyli późno, bo dopiero w VIII wieku. Byli to mnisi z Irlandii, a zaraz potem Islandię opanowali Wikingowie. Zresztą badania genealogiczne wskazują, że tak było. Dla Islandczyków sprawa genów ma zasadnicze znaczenie. Drzewa rodowe w każdej rodzinie po to są tworzone, by nie dopuścić do małżeństw wśród kuzynostwa, bo przy tak małej populacji o to nietrudno.

Islandczycy od 930 roku, czyli jeszcze przed przyjęciem chrześcijaństwa zbierali się na tych polach na równinie Thingvellir i wspólnie radzili nad swoją przyszłością, wymieniali się informacjami, czym która wieś dysponowała, czym się można wymienić i sobie pomagać, by przetrwać na tej surowej ziemi. Ten zwyczaj przetrwał do dziś. Pierwsze, po każdych wyborach posiedzenie islandzkiego parlamentu, czyli Althing odbywa się właśnie tu, a później przenoszą się do Reykiaviku. Biały Dom nie ma ochrony, nie ma też przepychu. Nieco bardziej okazały jest parlament. Islandczycy opracowali taki system wyborczy, który wyeliminował całkowicie korupcję polityczną.

Mówi się, że Islandia jest bogatym krajem. Na pewno drogim. Islandczycy żyją bardzo skromnie. Po protestancku. Wielu zajmuje się rolnictwem, żyją z połowów ryb. Suszone na wolnym powietrzu, wciąż stanowią podstawę diety każdego mieszkańca wyspy. Mówi się, że gdy Islandczyk szuka żony to większe szanse ma ta, która potrafi przyrządzić danie rybne na 365 sposobów, tak aby każdego dnia w ciągu roku urozmaicić doznania kulinarne rodziny.

Ten kraj utrzymuje się z połowów śledzi, dorszy, z ekologicznych hodowli łososia no i z wielorybów. W tym roku przedłużono zakaz polowań na wieloryby i wiele wskazuje na to, że kraj już do tego zwyczaju nie wróci, bo coraz większą popularnością cieszą się rejsy turystyczne. To też przynosi więcej dochodów, bo któż nie chciałby zobaczyć płetwali, orek czy humbaków w ich naturalnym środowisku? Zresztą turystyka to coraz większy kawałek tortu o nazwie PKB.

Kraj 10 tysięcy wodospadów przyciąga. Nie tylko tu – do tych najpopularniejszych, czyli Gullfoss – co w tłumaczeniu znaczy Złoty Wodospad i upadły wodospad Dettifoss, ale też i diamentowa plaża. Na czarnym powulkanicznym piasku znaleźć można bryłki lodu. Kawałki lodu odpadają z lodowca i niesione przez rzekę trafiają do oceanu, który wyrzuca je na brzeg. Zimą osiągają olbrzymie rozmiary. Latem mniejsze, ale wciąż efektowne naturalne lodowe diamenty. Niedaleko diamentowej plaży leży największy w Europie lodowiec – Vatnajökull. Vatna oznacza woda, bo z tego lodowca swoje źródło bierze wiele rzek na wyspie. A Jokull to lodowiec. Kurczy się on z roku na rok, ale i tak jego wielkość robi wrażenie. 11 proc kraju pokrytych jest lodem, ale gdyby ten lodowiec rozłożyć na całość to pokryłby kraj grubością 30 metrów. Jego czoła wciąż się kurczą. Mówi się, że lodowce się cielą, czyli rodzą młode, tak się mówi na proces oddzielania się większych kawałków lodu i tworzą jeziora polodowcowe.

Obok Vatnajökull drugim ikonicznym obrazkiem z Islandii jest ta góra kościelna – tak nazywają ją miejscowi, bo przypomina wieżę kościelną. Kirkjufell zyskał popularność dzięki filmowi “Gra o tron”. Tam była nazwana górą w kształcie grotu strzały. Góra przyciąga tłumy turystów, którzy nie zważając na chimeryczną pogodę chcą sami upolować pocztówkowy kadr.

autorka: Agnieszka Kledzik  

Wulkaniczna kraina. Islandia jest jak żywy organizm. Pod płaszczem ziemi, tętni życie. Magma przelewa się podziemnymi rzekami, by w końcu uwolnić ognistą siłę lawy… Po roku trwania w oczekiwaniu na moment, kiedy ziemia znów zechce zionąć ogniem ze swych trzewi, w końcu wybuchło. Nigdy nie wiadomo, kiedy to nastąpi. Wiadomo jedno, że kiedyś się to stanie. 

W Grindavik po roku znów ziemia się otworzyła. Przez ten czas tuf, czyli zastygła lawa była ciepła. Płynny ogień znajdował sią zaledwie kilometr pod tą warstwą. Aktywną, żywą. Przepełnioną bakteriami beztlenowymi, czasem wyziewami siarki.

Ciepła ziemia to dobra ziemia, bo oznacza, że blisko pod powierzchnią kryją się gorące źródła, a więc darmowa energia. Dlatego budują się na czynnym sejsmicznie terenie. Wybuchy wulkanów nie są na tyle gwałtowne, by uniemożliwiały ewakuację w razie potrzeby, a korzyści budowy domu na ogrzewanej ziemi są znaczne. Efektem ubocznym elektrowni geotermalnych są baseny solankowe. Wyrzucany wrzątek, bogaty w minerały, chłodzony jest poprzez mieszanie z wodą oceaniczną. Przypomina to kąpiel w gorącej wannie i jest bardzo przyjemna, nawet gdy na zewnątrz jest zaledwie 10 stopni.

Islandczycy są pionierami w budowaniu technologii, która pozwala zamieniać ciepło w prąd. Tu niemal sto procent energii pochodzi z odnawialnych źródeł. To istotne, bo średnia temperatur na tej wyspie położonej pod kołem podbiegunowym wynosi zaledwie 5 stopni, a przez pół roku panuje tu ciemność przez niemal całą dobę. Latem, które trwa tu bardzo krótko słońce zachodzi zaledwie na trzy – cztery godziny. Dzięki temu zachód słońca można kontemplować bardzo długo. Zresztą niejeden zachód słońca a kilka.

Nie ma tu czterech pór roku. Choć czasem zdarza się ich doświadczyć jednego dnia. Klimat szybko się zmienia. Zimą nie ma tu bardzo niskich temperatur, za to latem tylko czasem można doświadczyć aż 20 stopni. Islandia, w tłumaczeniu oznacza krainę lodu, ale jest nią tylko z nazwy. Wyspa jest zielona, ale niech nas nie zmyli ten sielski widok. Ziemia ta często jest smagana porywistym wiatrem i zimnym deszczem z gradem… Niełatwo tu się żyje. Bo choć powulkaniczny tuf, jest bardzo bogaty w minerały i wykorzystywany do użyźniania gleb – zresztą to jeden z głównych towarów eksportowych, to tu ze względu na wiatr i deszcze trudno o prowadzenie regularnych upraw. Warzywa hoduje się w szklarniach, gdzie rośliny mają ciepło i więcej światła – darmowego.

Drzewa? Dawno, dawno temu zostały wycięte i spalone w piecach. Teraz rząd restrykcyjnie podchodzi do wycinki. Prowadzone są nowe nasadzenia, ale drzewa potrzebują czasu. Dużo czasu. Park w okolicach Fljotsdalsherad jest ewenementem w skali całego kraju. O ile Islandczycy walczą o przetrwanie każdego drzewa, to z dużą zaciętością zwalczają malownicze łąki łubinu. To gatunek obcy. Nasionka przywiezione z Alaski w 1945 roku przez leśnika miały pomóc w zabieganiu erozji gleby. Jednak nikt nie przypuszczał, że tak się rozplenią, zduszając delikatne rodzime gatunki mchów i porostów. Na razie walka z fioletową “zarazą” wydaje się być przegrana.

Tu na Islandii natura walczy sama z sobą tworząc zjawiskowe krajobrazy. 5 tysięcy lat temu, gdy tu wybuchł wulkan lawa przesuwała się na wiele, wiele kilometrów. Rzeka roztopionej skały w zetknięciu z surowym klimatem stygła na powierzchni. Ale pod spodem przelewała się dalej. Gdy skończyła, w ziemi pozostał tunel lawowy. Raufarhólshellir jest czerwono-zielonkawy, bo w skałach dominuje żelazo i miedź. Przez naturalne okna zimą wpada śnieg, tworząc wewnątrz lodowe góry. Stalaktyty i stalagmity, także i te lodowe tworzą filmową wręcz scenerię. Tak jak w pobliżu Myvatn. To tu rozegrała się jedna z kultowych scen filmu “Gry o tron”. W Grjótagjá kąpać się nie wolno. Woda choć gorąca jest nieprzewidywalna. Lawa jest zbyt blisko powierzchni. Ale nie tylko o temperaturę tu chodzi, ale też wyziewy gazów. W pobliżu tej jaskini znajdują się malownicze gejzery. O ile widok przyciąga jak magnes, to zapach zgniłych jajek odrzuca. Siarczany bywają też bezlitosne dla podeszw naszych butów…

Gejzery można spotkać bardzo często. Jeśli jest się odpornym na zapach to warto przejść się bezpiecznymi ścieżkami pomiędzy wybijającymi źródełkami wrzątku. Słowo gejzer pochodzi właśnie z języka islandzkiego. Oznacza tyle co tryskać, wybuchać. Tak określano ten uśpiony dziś Geysir. Z czasem zaczęto tak nazywać wszystkie… gejzery. Geysir najbardziej aktywny był w połowie 19 wieku. Im wyżej tryskał gorącą wodą tym ostrzeżenie było jasne – szykuje się trzęsienie ziemi. Ponoć w czasach świetności wybuchał na wysokość 170 metrów. Dziś jest uśpiony, ale obok jego “syn” Strokkur wybucha co chwilę. Wystarczy 7 minut cierpliwości by doczekać się naturalnego spektaklu.

autorka Agnieszka Kledzik 

 

 

 

Rzeka Chobe stanowi granicę między Botswaną a Namibią. Narodowy Park Chobe jest domem dla 120 tysięcy słoni. To największa populacja tych olbrzymów w Afryce.  

Słoń afrykański sawannowy to największe zwierzę na ziemi. Ma też największy z wszystkich ssaków mózg i trzy razy więcej neuronów niż człowiek. Może stąd bierze się jego doskonała pamięć nie tylko topograficzna? Rozpoznają też ludzi, a nawet plemiona z jakich pochodzą. Uczą się przez całe życie, dlatego stado zawsze prowadzi najstarsza słonica. 

Doskonale odczytują emocje także i ludzkie. Przejawiają też uczucia wyższe i jak widać uwielbiają swoje towarzystwo. 

Duże uszy pełnią funkcję wentylatora. A błoto chroni ich delikatną, wbrew pozorom skórę przed promieniowaniem słonecznym. A długi nos potrafi zassać 14 litrów wody na jeden raz. Mają też najlepszy węch wśród zwierząt. 

Drapieżne krokodyle nilowe leniwie wylegują się na brzegu. Są cierpliwe. Czekając na ofiarę. Jednak to nie one są najbardziej niebezpiecznymi zwierzętami w dolinie. Te oto przeważnie roślinożerne, nie potrafiące pływać olbrzymy bywają bardzo agresywne. I choć przypominają nadmuchane pontony to na swoich krótkich nóżkach biegają szybciej niż ludzie. 

Afryka znana i mniej znana 

Hipopotamy zabijają więcej ludzi niż lwy, słonie, lamparty i nosorożce oraz bawoły razem wzięte. Skąd u nich taka agresja? Mawiają, że czasem dopuszczają się… kanibalizmu. 

autorka: Agnieszka Kledzik

Szafszawan – niebieskie miasto w Maroku. Nazwa wywodzi się od jego położenia. Szafszawan oznacza tyle co “między rogami” to dosłowny opis jego lokalizacji – dolina pomiędzy dwoma szczytami.

A niebieski kolor, który rozsławił to miasto na cały świat, to spadek po Żydach. Zresztą dzięki wyznawcom Mojżesza miasto zawdzięcza swój rozkwit.

Ale od początku. W 1492 roku Izabela I Kastylijska i Ferdynand II Aragoński, którzy rządzili wówczas Hiszpanią wydali edykt z Alhambry, nazywany też edyktem o wygnaniu Żydów. Katoliccy władcy strasząc śmiercią dali starszym braciom w wierze dwie możliwości. Albo chrzest, albo opuszczenie kraju. Tak rozpoczęła się wielka emigracja Żydów do Maroka.

Większa grupa osiedliła się w Szafszawan. Zaczęli handlować solą i uczynili z niej tam środek płatniczy. To właśnie od soli wywodzi się angielskie słowo sallary – wynagrodzenie. Sefardyjczycy zaczęli swoje domy w Maroku malować na niebiesko. Dlaczego? Bo to kolor nieba. Dzięki temu czuli się bliżej Jahwe.

No i dziś tę tradycję podtrzymują Marokańczycy. Już nie ze względów religijnych, ale po to by zachować zabytkowy i unikatowy charakter miasta. Mieszkańcy dostają nawet dotacje na niebieskie farby. Bo dzięki temu, że jest to marokańskie Blue City – to są tu turyści.

Urokliwe wąskie i kręte uliczki to prawdziwy labirynt, w których łatwo się zgubić, a potem odnaleźć. Uwagę przyciągają stragany. Rzeczka tuż przy chodniku, widok na góry… To miasto ma wyjątkowy klimat.

Wschód słońca na wzgórzu. Na dziedzińcu malutkiego meczetu. Rano jest tu pusto. Show kradnie ten pies. Taki psikus, bo nie dostał jedzenia na czas. Psy, szczególnie te czarne mają w Maroku niełatwo. Ciąży na nich infamia. Za co? Wciekły pies miał ugryźć proroka Mahometa. Obrażenia były tak dotkliwe, że niechybnie prorok straciłby życie, gdyby nie kot, który wylizał mu rany. Wówczas zaczęły się goić.

Dlatego Maroko jest prawdziwym kocim rajem. Każdy muzułmanin ma obowiązek o nie dbać. Tu w Szafszawan mają specjalne domki na ulicach. Dzieci karcone są za zabawy z nimi. Koty korzystają tu dowoli z wolności i spokoju. Mają też dostatek.

Kolejnym kocim rajem jest Marrakesz. Kierujemy się w stronę Mediny, czyli starego miasta. Otoczone glinianym murem wąskie uliczki częściowo w remoncie mieszczą tu wszystkich. Handlarzy, robotników, turystów, a nawet zwierzęta.

Naszym celem jest pałac el-Bahia. Wybudowany nie tak dawno, bo w XIX wieku za czasów wezyrów i sułtanów z dynastii Alawitów, czyli tej samej, z której pochodzi obecnie panujący Mohamed VI. Mauretańskie łuki, fryzy, stiuki, mozaiki, inkrustowane elementy to miało cieszyć oczy nie tylko przybywających tu gości i dyplomatów, ale przede wszystkim sułtańskiego Haremu.

Tu kiedyś tańczyły nałożnice władcy do muzyki granej przez grajków… z zasłoniętymi oczami, bo… władca był tak zazdrosny o piękno swoich kobiet. Teraz pałac często gości tu turystów z całego świata. A i takie obrazki wcale nie są rzadkością.

W trakcie II wojny światowej, gdy faszyści zajęli Francję, czyniąc tym samym Maroko zależne od rządów Vichy – Hitler zażądał od sułtana Mohameda V wydania Żydów. Ten miał mu odpowiedzieć, że w Maroku nie ma Żydów. Są sami Marokańczycy. Tym samym uchronił tysiące ludzi od niechybnej śmierci.

Teraz Maroko staje się coraz bardziej postępowym państwem. Zresztą kobiety we wszystkich krajach Maghrebu mają zagwarantowane równouprawnienie. Nie muszą zasłaniać włosów hidżabami, a i na związki jednopłciowe nie patrzy się tak bardzo nieprzychylnym wzrokiem. Może dzięki temu Yves Saint-Larent i jego partner Pierre Berge odkupili najsławniejsze ogrody w Marrakeszu od spadkobierców orientalisty Jacques’a Majorelle, który założył ten uroczy ogród. Wielki kreator mody spędził tu większość swojego życia. Tu też po jego śmierci zostały rozsypane jego prochy.

A jak już jesteśmy przy śmierci, to najsławniejszy w Marrakeszu plac – nazywany jest “placem Umarłych”. Dawniej handlowano tu niewolnikami, wykonywano też publiczną karę śmierci – stąd ta mrożąca krew w żyłach nazwa. Po zmroku gromadzą się tu tłumy. Handlarzy, grajków, cyrkowców, czego tylko dusza zapragnie. Jest też coś dla ciała. Mini restauracje pod chmurką oferują świeże jedzenie.

A świeże owoce morza, czy rozmaite gatunki ryb – najlepiej smakują z targu w Essaouirze. Miasteczko nad Atlantykiem to kolejny punkt na mapie, który spina dwa nasze dominujące tematy. Koty i historię żydowską. Ale najpierw jedzenie.

Po to najświeższe warto wybrać się na targ rybny. Od wyboru do koloru. O resztki z kotami walczą mewy. Bywają zdeterminowane. Mewy potrafią naśladować miauczenie kotów, szczekania psa, a nawet płacz dziecka. Zwierzęta generalnie mają tu dobrze. Nic się nie marnuje. Essaouira to nietypowe miasto. W latach 60- było Mekką hipisów, bo ponoć na tej plaży grał sam Jimi Hendrix. Dziś czuć tu powiew artystycznej bohemy. Sprzedawcy też tu mają inne podejście do turystów. Nie narzucają się ze swoim towarem i bardzo dbają o czystość.

Ale miało być o Żydach. Kiedyś mieszkała tu bardzo duża społeczność żydowska. W latach 60. minionego stulecia wyjechali do Izraela pozostawiając puste domy. Pod koniec września chasydzi z całego świata przybywają do Essaouiry na grób cadyka – cieszącego się wielkim szacunkiem rabina Haima Pinto. Nam udało się wejść do jego domu, który dziś pełni funkcję synagogi. Ten słynący z cudów jasnowidz i nauczyciel cieszył się olbrzymią sławą w całym Maroku zarówno wśród Żydów jak i Arabów.

W 2020 roku rząd Izraela podpisał porozumienie z królem Maroka, na mocy którego ta zabytkowa dzielnica Mellah doczeka się remontu, by zachować żydowskie dziedzictwo dla pokoleń.

Bo to miasto ma wyjątkową historię. Założone prawdopodobnie przez Kartagińczyków, przejęte w III wieku przed naszą erą przez Berberów, później pod wpływem rzymskim, w VII wieku podbita przez Arabów, a później przez Portugalczyków – zresztą do dziś Essaouira bywa nazywana alternatywnie portugalską nazwą Mogador, a obecna nazwa to spadek po okupacji francuskiej.

No więc tak – jest piękna i inna. Tu jakby czas zwalnia jeszcze bardziej. Jak mówią jej mieszkańcy – wy macie zegarki, a my mamy czas. A Alizze, czyli słony wiatr od oceanu przynosi destrukcyjny dla glinianych kazb powiew… To miasto zapada w serce.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Mam wrażenie, że Jordania na dobre urządziła się w mojej głowie na długo przed tym, zanim zobaczyłam ją na własne oczy. W specjalnej szufladzie leżały wspomnienia tego, co widziałam na zdjęciach i filmach, co słyszałam od znajomych. Dziś już wiem, że tu nie chodzi o to, by odznaczać kolejne miejsca z listy. Nie wystarczy zobaczyć. Jordania wyciąga ręce i wciąga, a każde miejsce wnika w nas i snuje własną opowieść.

Wyobrażenia swobodnie pląsają po głowie… Namieszam trochę w programie podróży, bo Petra wcale nie była pierwszym obrazem, który zobaczyłam w Jordanii. Ale przecież nie mogę zacząć inaczej. Najpierw był film „Indiana Jones i ostatnia krucjata” i Al-Chazna, najsłynniejsza budowla Petry. To właśnie w Skarbcu Faraona przechowywany był Święty Graal. Nie wierzycie? Zapytajcie pana Jonesa. 😉 Potem były widziane gdzieś zdjęcia, migawki z filmów i opowieści.

Starożytna Petra. Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i ogłoszona jednym z nowych 7 cudów świata – Petra. Stolica Nabatejczyków, której rozkwit miał miejsce w czasach antycznych, od III w. p.n.e. do I w. n.e. O tym, jak trudno było odnaleźć drogę do położonej w skalnej dolinie Petry świadczy fakt, że ten, który ją odkrył dla współczesnego świata latami przekonywał do siebie miejscowych, by wskazali mu drogę do „Różowego Miasta”. Podróżnik Ludwig Burckhardt przekupił Beduinów i ci zdradzili sekretne przejście do wciśniętego między skały
miasta.

Petra. Czy jest taka, jak w moich wyobrażeniach? A czy wyobrażenia mogą dogonić życie? Petra zapiera dech w piersiach. Totalnie obezwładnia rozmachem, urodą i potęgą. W każdym kamieniu
i każdej ścieżce czuć tu wibracje energii. A przecież wiemy, że to nie jest wszystko, że dużą część starożytnego miasta wciąż kryją piaski. To „moja” Petra, Wy znajdziecie „swoją”. Ale żeby dotrzeć do starożytnej stolicy Nabatejczyków, najpierw trzeba przejść przez otoczony wysokimi ścianami wąwóz. I wchodzę w ten wąski tunel, a choć nie mam klaustrofobii, to wrażenie jest porażające. Stawiam krok za krokiem, a każdy fragment kamiennej ściany opowiada swoją część historii. O tych, którzy Petrę budowali. O tych, którzy tu żyli i o tych, którzy odeszli, bo musieli. Myślę o tym, jak wyglądało ich codzienne życie. Mieli swoje troski, swoje radości. Swoje dni chwały i dni klęski. Ślady po pokoleniach…

Petra pojawi się tu raz jeszcze, ale poczekam na noc i wtedy zatańczą duchy przeszłości. A teraz zamieszam w czasie – bo mogę. 😉

Amman by night… To mój pierwszy dzień w Jordanii. Pierwszy dzień w stolicy Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Pierwszy kontakt z tutejszymi kolorami, smakami i zapachami. Jest wieczór, a ulice tętnią życiem i zachwycają kolorami stoisk ciągnących się wzdłuż chodników. Jak we wszystkich krajach, gdzie temperatury są wysokie, życie towarzyskie zaczyna się wieczorem. W dzień jest czas pracy, potem powrót do domu i chwila odpoczynku, a kiedy słońce przestaje palić, zaczyna się życie towarzyskie, nocne życie Ammanu.

Pierwszy przystanek robimy przy ruinach rzymskiego teatru. I kiedy już oswoję się z faktem, że patrzę na pozostałości budowli, która stoi tu od 2 tysięcy lat, to nagle uderza mnie widok dzieci jeżdżących na rolkach i grających w piłkę na placu przed ruinami starożytnej budowli. Trudno o lepszy przykład spięcia w jednym miejscu dwóch tak przecież odległych od siebie czasów i światów.

A potem jeszcze knafeh – ciastko z serem, flagowy deser jordański. Nasza cudowna przewodniczka, Amina, opowiada, że jej babcia robiła to ciastko z serem owczym, ale jest też wersja z kozim serem. Posypany orzechami knafeh rozpływa się w ustach i przekonujemy się, że Jordańczycy bardzo poważnie podchodzą do deserowej kwestii – zawartości cukru w cukrze. 🙂 I tu dygresja. Anthony Bourdain, kucharz, podróżnik i gawędziarz radził, by szukając najlepszego miejsca do spróbowania lokalnych potraw, rozglądać się i wypatrywać miejsca, gdzie zbierają się miejscowi. To oni są najlepszą gwarancją tego, że trafiliśmy w dobre miejsce. I że dobrze zjemy. Mam okazję przekonać się o tym, bo trafiamy do kafejki oblepionej jak plaster miodem przez dorosłych i dzieci. Przyglądają się z ciekawością i czekają na naszą reakcję po pierwszym kęsie słodkiego ciastka. Spróbuj nie uśmiechnąć się czując na języku smak słodyczy. Więc uśmiecham się i, w odpowiedzi, uśmiechają się do mnie siedzące obok młode Jordanki. Prawdziwe porozumienia ponad językami.

Petra nocą. I raz jeszcze jestem w Petrze. Do tego wspomnienia chciałam wrócić. Do Petry nocą. Wieczorem odbywa się tu przedstawienie, które przyciąga ludzi z całego świata. W głównej roli Skarbiec Faraona, podświetlony i magiczny.

Już sama droga przez wąski wąwóz robi wrażenie, bo oświetlają ją punktowe lampki, wydobywające z ciemności nocy tylko tyle, ile jest potrzebne, by bezpiecznie stawiać krok za krokiem. Całą drogę towarzyszyła mi pewność, że jestem tu tylko gościem i wrażenie, że wśród tych skał wciąż kryją się strażnicy Petry. Strażnicy przeszłości, broniący dostępu do świata, który odszedł w zapomnienie.

A potem jest przedstawienie. Przed oświetlonym symbolem Petry – Skarbcem Faraona – stoją dziesiątki lampionów. Ci, którzy przyszli zobaczyć widowisko siadają i zaczyna się oczekiwanie na spektakl. Jak w teatrze, na scenę, czyli plac przed wejściem do Skarbca, wychodzą gospodarze tego miejsca – Beduini. Zaczyna się opowieść. A towarzyszy jej melodia wygrywana na flecie. Już w trakcie spektaklu słyszę dobiegające z sąsiednich miejsc głosy. Po chwili przestaję je słyszeć i zostaje tylko Beduin, jego głos i flet w tle.

Już po przedstawieniu, w drodze powrotnej przez wąwóz, słyszę ludzi, którzy komentują to, co przed chwilą widzieli. Niektórzy mówią, że można było to zrobić lepiej, bardziej profesjonalnie, że w grze Beduina słychać było czasem fałszywe nuty. I przypominam sobie te wszystkie koncerty, na których świetni artyści czasem „nie trafiają w nutę”. Ale wszyscy pod sceną wiedzą, że to nie jest najważniejsze, że nie o to chodzi. Chodzi o poczucie bycia razem, o wspólne przeżycie wyjątkowej chwili. Czy widowisko w Petrze można zrobić „zawodowo”? Pewnie, że można. Ale znowu – nie o to chodzi. Już dziś pojawiają się opinie, że wystarczą lampiony, że kolorowe reflektory oświetlające Skarbiec są przesadą. Jak ze wszystkim – ilu ludzi, tyle opinii.

I jeszcze jedno. Kiedy spacerowałam po Petrze w świetle dnia, widziałam wielu młodych Beduinów ze smartfonami. Oglądają mecze, słuchają muzyki. Gdzieś, między ścianami wąwozu, słyszałam arabski i amerykański rap. To młode pokolenie miejscowych. Młodzi biegną. Biegną do przodu. Biegną szybko. Wiedzą, jak wyglądają koncerty, widzą ich oprawę i rozmach. Ale pamiętać trzeba, że w społeczności beduińskiej bardzo silna jest hierarchia plemienna. U Beduinów o stylu życia wciąż decyduje starszyzna. A starszyzna nie ogląda koncertów Eminema. W tej społeczności życie toczy się ustalonym rytmem. I za sprawą tego samego rytmu młodzi kiedyś dorosną i zaczną decydować.

Jakie decyzje podejmą? Czy pod Skarbcem Faraona pojawią się tancerze w fikuśnych strojach, tańczący do zawodowo przygotowanej choreografii? Nie wiem. Ja się cieszę, że miałam szansę
zobaczyć to widowisko ze wszystkimi jego niedoskonałościami. To one sprawiły, że czułam się świadkiem czegoś wyjątkowego, czegoś prawdziwego. I tego Wam życzę – żebyście zdążyli
zobaczyć Petrę, zanim zmieni się w perfekcyjnie funkcjonujący projekt.

Macie ochotę na wyprawę do Jordanii wraz z nami? Tu szukajcie szczegółów i terminów. 

autorka: Małgorzata Leśniak

zdjęcia: Grzegorz Buśko 

Maroko. Coraz bardziej zielone Maroko. Tak nazywa się rządowy program. Ambicją króla Mohameda VI jest właśnie Zielone Maroko. Chce uczynić tę niełatwą ziemię – pełniejszą życia. I póki co, dzięki doprowadzanej wszędzie wodzie i determinacji Marokańczyków plan ten realizuje z powodzeniem. 

Zielone Maroko zaskakuje. Nie tylko szmaragdowym odcieniem wzdłuż wybrzeża, rozlewającym się coraz głębiej, ale i pojawiającą się bielą. Śnieg nie jest może i czymś nadzwyczajnym, ale nie zdarza się zbyt często. Budzi raczej radość niż konsternację. Ot szybko minie.

Na ergu śniegu nie ma. Mróz bezlitośnie smaga suchy kamienisty krajobraz. Surowa dolina pomiędzy Atlasem wysokim a średnim. Bezkres. Cisza. Zimno, Surowo. Majestatycznie. Jak sam Atlas. Tytan podtrzymujący na swoich barkach niebo. To on miał być inspiracją do nadania nazwy temu największemu w Afryce Północnej masywowi. Choć Berberowie mają swoje – własne tłumaczenie. Atlas w ich języku oznacza Tego, który pożera Słońce.

Pustynna przestrzeń zmienia się gwałtownie. Suchy, płaski, kamienisty erg nagle przekształca się w malownicze wydmy. Jak z obrazka, albo pocztówki. Nierealnie złote fale odcinają się radykalnie od błękitu nieba. Chmurki dopełniają tę malarską kompozycję. Jednym słowem po prostu magiczna Sahara. 

Aż trudno uwierzyć, że pod tym piaskiem kryją się podziemne jeziora. Zasoby słodkiej wody znaleźli geolodzy podczas poszukiwań złóż ropy i gazu. My jednak przyjechaliśmy tu, by poznać gościnę Berberów. Koczowniczy lud od wieków żyjący w skrajnie trudnych warunkach.

Berberyjskie wioski. Prostota porusza. Ile trzeba mieć w sobie determinacji i nadludzkiej siły, by tu żyć? Dzieci nie chodzą do szkoły, choć rząd stosował rozmaite zachęty  a nawet nakazy, by to zmienić. Największy analfabetyzm występuje właśnie wśród ludów koczowniczych. Nomadowie odrzucali te oferty. Teraz edukatorzy odwiedzają takie wioski, by choć w ten sposób do nich dotrzeć z podstawową wiedzą.

Siadam przy kobiecie piekącej chleb w palenisku. Jesteśmy same. Chwila intymności. Pytam o imiona dzieci. Ona odpowiada po berberyjsku. W namiocie jest trzecie – Josef. Idź zobacz – mówi. Wiem, że nie wolno turystom zaglądać do ich “domów”. Ale jak nie skorzystać z takiego zaproszenia?

Będziemy tam jeszcze nie raz. Jedziecie z nami? Szczegóły znajdziecie TU 

autorka: Agnieszka Kledzik 

Na skraju puszczy amazońskiej, pomiędzy wzgórzami, ukryte przez cztery stulecia przed ludzkim wzrokiem, leży jedno z najbardziej tajemniczych miast na świecie. XV-wieczne ruiny Machu Picchu w Peru. Inkaskie miasto, ale czy na pewno miasto? Co do tego nie ma pewności. Czy była to aglomeracja dla inkaskiej elity z dużą liczbą miejsc kultu, w których cześć oddawano nie tylko Bogu Słońce. Czy tylko i wyłącznie rozbudowana świątynia Inti, w której mieszkały kapłanki: Dziewice Słońca?

Zaledwie kilka dni po przesileniu zimowym, które przypada 21 czerwca, tuż po wschodzie słońca docieramy na miejsce. By przekonać się jak bardzo jest to magiczne miejsce i czas. Czekamy cierpliwie, aż słońce podniesie się znad wzgórza. I wtedy właśnie wyłania się, dokładnie pomiędzy dwoma szczytami. To czas na oddanie czci Matce Ziemi. Pacha Mama wysłuchuje próśb, a liście koki – świętej rośliny Peruwiańczyków spełniają rolę ofiary.

Świątynia Trzech Okien – promienie słońca podczas przesilenia zimowego padają na ten prostokątny kamień i tworzą cień czakany, czyli indyjskiego krzyża, który reprezentuje kosmiczny ład. Trzy okna to Hanan Pacza – niebiański świat reprezentowany przez kondora, potem zwykły świat, czyli Kay Pacza, którego uosabia puma oraz świat podziemny Uku Pacha, którego patronem jest wąż.

Znakomicie utrzymane tarasy, na których uprawiano ziemniaki czy kukurydzę, dziś porastają kwiaty i krzewy w tym najświętszej rośliny – koki. Świetnie zachowane mury świątyń i domów – peruwiańska selwa ukryła przed hiszpańskimi konkwistadorami. Na szczęście. Oni traktowali świadectwo inkaskiej kultury… prochem. Kamienne idealnie dopasowane, docięte na styk, ułożone bez zaprawy. Jak tego dokonali? W XV wieku? Bez dostępu do zaawansowanej technologii. W dodatku wytrzymałe na trzęsienia ziemi? Do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Naukowcy cytowani przez National Geographic twierdzą, że Machu Picchu zostało jedynie rozbudowane przez Inków, a istniało tam co najmniej od 6 tysięcy lat.

Naprzeciw Machu Picchu – Starej Góry, czyli najwyższego wzniesienia w okolicy dumnie wznosi się Młoda Góra. Wspinaczka na szczyt Wayna Picchu jest mozolna. Stromo i wąsko. Ale opłaca się dla takich widoków. W dole wije się święta rzeka Urubamba, w oddali widać ruiny całego miasta. Ponad 2,660 metrów nad poziomem morza.

Powrót tą samą drogą. Najpierw autobus zgrabnie pokonujący serpentyny w dół do Aguas Calientes. Nie ma tam samochodów. Jedynie autobusy i pociąg przeciskający się pomiędzy domami. Droga do Ollantaytambo. Tu także świadectwo niezwykle wytrzymałej i ekstremalnej architektury. To są spichlerze. Zbudowane tak, by działały jak współczesna lodówka.

Pomiędzy Machu Picchu a Cusco – rozpościera się Święta Dolina Inków. Z świetnie zachowanymi ruinami świadczącymi o potędze inkaskiego imperium. Czas na Chinchero. Mała przerwa na herbatę i odpoczynek. Seniora Marlen prowadzi stowarzyszenie, które kultywuje tradycyjne metody wyrobu tkanin z wełny alpaki. Kobiety ręcznie czyszczą runo w wodzie ze startym korzeniem saqta, który pieni się naturalnie. Potem powstaje nić. Dalej farbowanie. Tylko naturalnymi metodami. Do barwienia wełny używa się roślin i ziół. Kolor czerwony uzyskuje się z robaczków żyjących na kaktusach. Cochinilla z dodatkiem soli nabiera pomarańczowej barwy, a z kamieniem wulkanicznym osiąga głębię rubinu.

W Chinchero do dziś używa się tarasów inkaskich, już nie pod uprawę, ale choćby do konserwowania ziemniaków. W dzień w pełnym słońcu się suszą, a w nocy mrożą. I tak przez wiele dni. To jedna z ponoć pięciu tysięcy odmian ziemniaków istniejących w Peru. Tu już widać rękę hiszpańskich najeźdźców. Na tym czego się nie udało do końca wysadzić w powietrze budowali kościoły. Tak więc miesza się ta kultura inkaska z kolonialną w tle ośnieżonego szczytu. Veronica góruje nad doliną.

Moray. Laboratorium Inków. Tak je nazywali. W tym miejscu Inkowie krzyżowali ze sobą różne odmiany roślin. Powstawały w ten sposób nowe gatunki ziemniaków, kukurydzy, zbóż… Odporne na trudny klimat, na wysokość, bo tu uprawia się pola na wysokości nawet 4 tys. m.n.p.m. Te tarasy są nawadniane, a różnica temperatury między górnymi, a dolnymi wynosi 15 stopni. Coraz bardziej zaskakuje geniusz Inków.

Nieopodal Moray leży miasto Maras. Ze skał wypływa strumyczek. Bardzo słony. Inkowie pobudowali w tym miejscu ponad 4 tys. salin do dziś wykorzystywanych przez miejscową ludność. Słona woda napełnia zbiorniki, a gdy wyparuje na słońcu zbiera się sól. Zwykłą białą, nieco niżej różową mineralizowaną oraz sól wykorzystywana do leczniczych kąpieli.

Dalej Świętą Doliną Inków docieramy do Pisac. Co w języku keczua oznacza kuropatwę i taki kształt nadano miastu. To kolejne świadectwo wielkiego geniuszu Inków. Gdy umierał władca, był mumifikowany i pozostawał wraz z rodziną w swoim pałacu. Następca musiał więc wybudować sobie nowy. I tak podążając z miejsca na miejsce, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że imperium Inków zbudowane w zaledwie 300 lat a obejmujące dzisiejsze Peru, Ekwador oraz częściowo Boliwię, Kolumbię, Chile i Argentynę było wręcz magicznym przedsięwzięciem.

I tak dotarliśmy do Cusco. W języku keczua oznacza pępek świata. To była stolica imperium Inków, z którą rozprawili się hiszpańscy najeźdźcy. Dziś miasto na wysokości niemal 3,4 tys. M n.p.m. zamieszkuje ponad 300 tysięcy ludzi. W czasach kolonialnych świątynie inkaskie zostały zamienione na kościoły. Taki los spotkał Coricanchę – Świątynię Słońca, która po częściowym zburzeniu i odbudowaniu już w stylu kolonialnym stała się klasztorem dominikanów. Współcześni cuscenios dumni są ze swojej inkaskiej przeszłości. Jednak przez wieki chrystianizacji tych terenów przyjęli chrześcijaństwo, ale na swój własny sposób. Obdarzając Marię przymiotami Pacha Mamy, a Chrystusa traktując jako wielkiego szamana. Praktykują synkretyzm religijny, w którym rdzenne wpływy mieszkają się z narzuconą przez Hiszpanów kulturą i religią.

Widać to podczas Święta Słońca. Initi Raymi obchodzone w Cusco 24 czerwca jest najważniejszym wydarzeniem w roku dla mieszkańców całego regionu. Mieszają się kościelne uroczystości z państwowymi oraz z plemiennymi. Święto zaczyna się o świcie w dawnej Świątyni Słońca – Quricancha, później przenosi się na Plaza de Armas. I dalej do Sacsayhuaman. To przedstawienie jest doskonałym teatrem dla turystów. Dla cuscenios oznacza jednak więcej. To część ich tożsamości. Inscenizację, gdzie cześć oddaje się nie tylko Inti, nie tylko Pacha Mamie, ale też największemu inkaskiemu władcy, który był twórcą potęgi tego miasta. Historyczny Pachaqutek do dziś jest szczerze uwielbiany przez mieszkańców.

Każdy strój reprezentuje inną część kraju: od pustynnych terenów nad Pacyfikiem, po ludzi gór żyjących w wysokich Andach, aż po mieszkańców puszczy Amazońskiej… Inti Raymi trwa do późnych godzin nocnych. Całe miasto wypełnia muzyka i taniec.

Wyruszamy tam w tym roku kilka razy – szczegóły znajdziecie TU 

autorka: Agnieszka Kledzik 

Narodowy Park Chobe w Botswanie to najstarszy w tym kraju i jeden z największych rezerwatów przyrody na świecie. To dom dla wielu gatunków dzikich zwierząt. W tym i króla sawanny.

Lew afrykański w parku nad rzeką Chobe jest praktycznie, na wyciągniecie ręki, o ile dopisze nam szczęście. Tak było podczas te wyprawy. W pewnym momencie zza zarośli wyłoniły się dwa dorosłe samce, zwabione prawdopodobnie zapachem samic. Scenariusze w takiej sytuacji są nieprzewidywalne. Bo jak w każdej rodzinie może dochodzić do zgrzytów. Kto komu tu zagraża? W stadzie są młode. Potomstwo innego samca. Te lwy pozbawione są skrupułów. Idą, by je wyeliminować? Lwica ma świadomość, że to nie zabawa, że chodzi o przetrwanie jej dzieci z poprzedniego związku. Dlatego nie zawaha się, gdy trzeba będzie uderzyć. Jest też zwinniejsza.

Rolą lwów jest ochrona stada. Dlatego dużo i często śpią, jakby kumulując energię na sytuacje kryzysowe. Tu jednak w parku nikt im nie zagraża, no chyba że inny duży kot. No więc odpoczywają. A obowiązek polowania spada w tej sytuacji w głównej mierze na barki lwic.

Co jeszcze zobaczymy w parku? Majestatyczne kudu wielkie – dumnie prezentuje poroże. Pozuje cierpliwie. Podobnie jak impala, jego urocza kuzynka. Stworzona do przechadzania się po wybiegach. Tu celebrytów nie brakuje. Jedne wabią złocistą sierścią i niepodważalnym urokiem. Inne przyciągają wzrok wymyślnymi kształtami czy kolorami jak choćby lilak, który wybija się na tle konkurencji. Nieopodal zasiadł bielik afrykański. Monitoruje całą okolicę.

A w zaroślach kryje się żyrafa. Wiecznie nienasycona. By zaspokoić głód musi zjeść nawet 40 kg liści. To zaspokaja też jej zapotrzebowanie na wodę. Dzięki temu nie musi przyklękać czy stać w… rozkroku. Natura ukształtowała ją tak, że o ironio – ma za krótką szyję, by sięgnąć ziemi. Wyjątkowym przysmakiem dla niej jest akacja. Roślina ta zawiera DMT – substancję psychoaktywną. Długoszyja piękność jest więc ciągle na haju?

Afryka – 1 kontynent, 4 kraje – wyruszamy m.in. do Botswany w sierpniu 

autorka: Agnieszka Kledzik