W krainie ognia i lodu, czyli rzecz o islandzkich wulkanach

Życie bywa nieprzewidywalne, także to zawodowe. Jeszcze w czwartek siedząc w domu nie sądziłem, że w nocy z soboty na niedzielę wyląduję na Islandii. A jednak jestem w krainie ognia i lodu, tak bowiem nazywają tę wyspę autochtoni, a jest to wynikiem stykania się tych dwóch skrajnych żywiołów w tym właśnie miejscu. I o jednym z tych żywiołów, czyli o ogniu będzie ten artykuł.

W marcu 2021 roku doszło do erupcji wulkanu Fagradalsfjall, będącego częścią systemu wulkanicznego Krysuvik, znajduje się na półwyspie Reykjanes, w południowo zachodniej części Islandii, w odległości ok. 40 km od Reykjaviku i niecałe 20 kilometrów od międzynarodowego lotniska w Keflaviku. Po krótkotrwającym alarmie skutkującym wstrzymaniem lotów, sejsmolodzy stwierdzili nikłe niebezpieczeństwo dla podróżnych i mieszkańców i wyspa szybko tym razem powróciła do normalnego życia. Niemniej sam wybuch znów rozsławił Islandię i spotęgował ilość odwiedzających wyspę turystów, mimo trwającej pandemii. Dzięki temu i ja mogłem odwiedzić ponownie Islandię w roli pilota wycieczek. Zatem opisywać wam będę Islandię, czyli krainę ognia i lodu.

Wulkany stanowią ważny czynnik, dzięki któremu Islandia wygląda w ten sposób. Być może bardziej niż jakakolwiek inna siła, określają naturę ziemi, tworząc nieskończone pola lawy pokrytej mchem, rozległe równiny czarnego piasku, poszarpane szczyty i ogromne kratery. Siły wulkaniczne pod powierzchnią ziemi tworzą także niektóre z najpopularniejszych atrakcji w kraju, takie jak naturalnie występujące gorące źródła i gejzery, rozległe jaskinie oraz klify. Te miejsca co roku przyciągają turystów z całego świata, a także tych, którzy liczą na pojawienie się erupcji i doświadczenie jednego z najbardziej niesamowitych zjawisk na Ziemi. Biorąc pod uwagę jak ważna jest aktywność wulkaniczna na Islandii, jak oddziałuje na przemysł i charakter kraju, nie można ignorować tej pięknej i zarazem niszczycielskiej siły.

Na Islandii jest około 30 aktywnych wulkanów, a tych nieaktywnych, których żywot zakończył się setki tysięcy lat temu – ponad setka. Rozrzucone są po niemal całym kraju z wyjątkiem obszaru fiordów, które położone są w północno- zachodniej części wyspy. Wyjątkowa duża liczba wulkanów jest efektem tego, że wyspa stanowi de facto granicę pomiędzy Europą, a Ameryką Północną i nie mam tu na myśli bynajmniej prawie równej odległości pomiędzy lądem stałym obu kontynentów, ale fakt że właśnie przez tę wyspę przebiega dokładnie styk płyt tektonicznych, na których położone są wspomniane powyżej kontynenty. Jedynym innym miejscem, gdzie na styku tych płyt tektonicznych możemy znaleźć aktywność wulkaniczną jest portugalski archipelag Azory. Grzbiet Śródatlantycki, czyli granica pomiędzy płytami kontynentalnymi przebiega przez całą Islandię i sprawia, że większość kraju znajduje się na kontynencie północnoamerykańskim. W kraju jest wiele miejsc, w których można zobaczyć części grzbietu. Wśród nich są półwysep Reykjanes, gdzie właśnie doszło do wybuchu wulkanu Fagradalsfjall oraz jedna z największych atrakcji lodowej wyspy, czyli Park Narodowy Thingvellir. Tam dosłownie można stać w dolinie między płytami i wyraźnie zobaczyć ściany kontynentów po przeciwnych stronach parku narodowego. Nadmienię, że dolina ta ma tylko kilka metrów szerokości.

Zatem skoro wiemy już, dlaczego dochodzi tu do dość licznych erupcji, zadajmy pytanie, jak często te erupcje mogą mieć miejsce? Odpowiedź jest oczywista – nikt tego nie wie, ale jednak stosunkowo regularne. Od przełomu XIX i XX wieku nie minęła dekada bez erupcji, ale to czy kolejna zdarzy się niedługo, nie jest do przewidzenia. Dodam w tym miejscu, że w ciągu ostatnich jedenastu lat mieliśmy do czynienia z czterema wybuchami, gdzie oprócz wspomnianej powyżej, doszło jeszcze do erupcji wulkanu Holuhraun, w 2014 roku, wulkanu Grímsfjall w 2011 roku oraz Eyjafjallajökull w 2010 r. Ważnym jest, aby podkreślić że tylko erupcja z 2010 roku przyczyniła się ostatnio do sporych problemów nie tylko na Islandii, ale praktycznie na całym świecie. Jeśli pamiętacie wybuch, który uniemożliwił loty nad połową świata na kilka tygodni (tuż po katastrofie smoleńskiej) to wiecie o czym piszę.

Jak groźne są natomiast erupcje tutejszych wulkanów? Tu odpowiedź jest również nieznana. To co przed nami, w tej kwestii, nie jest bowiem możliwe do zbadania, a tym bardziej do odgadnięcia. Niemniej wyspa jest coraz lepiej przygotowana do zmierzenia się z żywiołem, a wszelkie ostatnie erupcje nie niosły za sobą licznych ofiar. Duża w tym zasługa naukowców, którzy nieustannie monitorują śpiące demony. Stacje sejsmiczne w całym kraju doskonale sprawdzają się w przewidywaniu erupcji, a jeśli duży wulkan, taki jak Katla lub Askja, wykazują oznaki aktywności, obszary dookoła są zamykane i ściśle monitorowane. W dodatku większość aktywnych wulkanów znajduje się daleko od miast, co jest wynikiem doświadczeń pierwszych osadników. Na przykład południowe wybrzeże Islandii ma niewiele miast i wiosek, ponieważ główne wulkany, takie jak Katla i Eyjafjallajökull, znajdują się właśnie w tej części kraju.

Dodatkowo, oba leżą pod lodowcami i ich erupcje mogą spowodować ogromne powodzie, które z łatwością pochłoną wszystko pomiędzy nimi a oceanem, co już wielokrotnie w historii miało miejsce. Tego typu zjawisko nazywa się lodowymi powodziami lub powodziami glacjalnymi, gdzie nagle w wyniku gwałtownego podgrzewania od spodu czapy lodowej miliony ton lodu osuwają się wraz z kamienistym podłożem po zboczach wulkanów spychając wszystko na swojej drodze w kierunku oceanu. Tu rada dla was, jeśli występuje choć niewielkie ryzyko
takiego zjawiska (a może wystąpić w każdej chwili) obszar zagrożony jest przez służby natychmiast zamykany. Wówczas pod żadnym pozorem nie wkraczajcie na ten obszar. Ani autem, ani pieszo. Jeśli zakaz zignorujecie, a zjawisko faktycznie nastąpi, nie będziecie mieć żadnych szans w starciu z taką powodzią. Zginiecie marnie!

Pomimo nowych technologii oraz doświadczenia islandzkich naukowców, nadal istnieją pewne zagrożenia związane z erupcjami, o których podróżni powinni wiedzieć. Jeśli podczas pobytu na Islandii nastąpi erupcja, ważne jest, aby być świadomym kierunku wiatru. Nawet erupcja w centralnej części wyspy może wpłynąć na jakość powietrza na wybrzeżu, jeśli wiatr jest niekorzystny – to powoduje problemy z  oddychaniem u dzieci, osób starszych i tych, którzy chorują. Wówczas zaleca się pozostanie w domach z zamkniętymi oknami w dni, w których poziom toksyczności jest wysoki. Możecie zobaczyć wszelkie ostrzeżenia o erupcjach i jakości powietrza na islandzkich stronach z pogodą oraz na stronie www.safetravel.is.

Zatem jeśli chcecie w bezpieczny sposób podróżować po kraju tak pięknym i bogatym w historię, i kulturę jakże inną od tego, co mamy na co dzień polecam wam z serca. Pakujcie walizkę, rezerwujcie bilet na Islandię i przylatujcie. Nikt bowiem nie zagwarantuje wam, kiedy będzie kolejna okazja zobaczyć „wulkan w akcji” i to w dodatku w bezpiecznej dla nas akcji, tak jak to ma miejsce właśnie teraz. Zatem do zobaczenia na Islandii!

autor: Kordian Gdulski 

fot. Agnieszka Kledzik 

No i jestem w Kairze. Największym mieście świata arabskiego. Jak zwykle hałaśliwe i zatłoczone miasto ma teraz troszkę inne oblicze a to za sprawą Ramadanu. Trwa już bowiem święty miesiąc dla wyznawców Islamu, a przestrzeganie jego zasad ma olbrzymi wpływ na funkcjonowanie całej metropolii. Jeśli więc zastanawiacie się czy warto odwiedzić Egipt w tym okresie to odpowiem, że oczywiście tak, ale trzeba pamiętać, że w czasie trwania Ramadanu pewne rzeczy funkcjonują inaczej i o tym będzie mój felieton.

Ramadan to nazwa świętego miesiąca, a nie samego postu, ten bowiem nazywa się Saum i jego przestrzeganie jest jednym z pięciu obowiązków każdego muzułmanina obok jałmużny, modlitwy (5 razy dziennie), pielgrzymki do Mekki i przede wszystkim wyznania wiary. Jako, że kalendarz Islamu oparty jest na fazach księżyca, to każdy miesiąc zawiera w sobie 29 lub 30 dni zatem kalendarz ten jest ruchomy względem kalendarza, którym posługujemy się my. Warto zatem sprawdzić czy przed podróżą do świata Islamu nie planujemy lecieć w okresie Ramadanu. Podkreślę, że to nic złego, ale warto jednak lecieć przygotowanym. Jakie zasady panują w czasie tego miesiąca, których nie-muzułmanie muszą przestrzegać a których nie?

W czasie Ramadanu od świtu do zachodu Słońca, muzułmanie nie mogą spożywać żadnych posiłków ani pić napojów. Zakaz ten dotyczy nawet wody. Ponadto w tym czasie, muzułmanie nie mogą odbywać stosunków seksualnych, kłamać, obmawiać innych, przeklinać, krzyczeć i palić tytoniu. Post w czasie Ramadanu nie obowiązuje nocą kiedy spożywa się dwa posiłki. Pierwszy posiłek w tym okresie muzułmanie jedzą po zachodzie słońca. Nazywa się on Iftar i jest elementem obchodów Ramadanu. Spożywany jest on po modlitwie o zachodzie słońca – Maghrib. I tu pierwsza rada – nie planujcie załatwiania żadnych ważnych spraw ani wypadu do restauracji godzinach popołudniowych czy wczesno wieczornych. Te godziny zarezerwowane są właśnie na przygotowania posiłku oraz jego spożycie. To radosny i rodzinny czas i nikt wówczas nie myśli o pracy.

Przed zmrokiem zarówno w miastach jak i na wsiach panuje atmosfera oczekiwania, a kiedy zachód słońca jest blisko ulice pustoszeją. To także czas dużych korków na drogach. Wszyscy bowiem śpieszą do domów by zdążyć na rodzinne ucztowanie. Jeśli natomiast zostaniecie zaproszeni na Iftar wypada zaproszenie przyjąć i stawić się punktualnie, tak by głodni biesiadnicy nie musieli na was czekać. I nie starajcie się przynosić własnego jedzenia. W tym czasie przestrzegający zasad będą spożywali jedynie jedzenie Halal, czyli zgodne z zasadami Koranu.

Ramadan wymusza zmiany nie tylko w życiu duchowym i osobistym, ale odbija się także na całej społeczności muzułmańskiej. W tym czasie banki i urzędy skracają godziny pracy, a większość kafejek pozostaje zamknięta. Nawet jeśli ktoś pracuje, często wykonuje swoje obowiązki na tak zwane pół gwizdka. Nie ma im co się dziwić. Wyobraźcie sobie, że wy przy temperaturze 30 – 40 stopni pozostajecie aktywni cały czas nie mogąc nawet ugasić pragnienia kubkiem wody. W okresie Ramadanu można zaobserwować wśród muzułmanów nerwowość, nieracjonalne zachowania i brak cierpliwości. Tu sugeruję cierpliwość i zrozumienie dla ich sytuacji. Jakkolwiek możemy mieć o tego typu postu swoje własne zdanie to pamiętajmy o tym, że napominanie gospodarza w jego domu i komentowanie jego tradycji nie jest stosowne i niemile widziane. Zresztą, gdzie jest?

O czym także warto pamiętać. Muzułmanie nie wymagają od przyjezdnych przestrzenia ich postu (no chyba że w kraju, w którym obowiązuje Szariat, czyli prawo religijne. Wówczas w przestrzeni publicznej zakazy Ramadanu muszą być zachowane przez wszystkich. Natomiast w krajach takich jak Egipt, Turcja, Izrael (który także zamieszkany jest przez liczną grupę wyznawców Allaha), Tunezja czy Maroko przyjezdni mogą nie zachowywać Ramadanu. Nie mniej zachęcam do powstrzymania się od epatowania swoim posiłkiem, piciem czy paleniem tytoniu. Lepiej zrobić to czy w ustronnym miejscu czy w zaciszu swojego pokoju hotelowego. To przecież kwestia szacunku do tych ludzi i ich tradycji. Warto tu spojrzeć na postawę chrześcijan i Żydów mieszkających w krajach Islamu. Ci zwyczajowo unikają robienia rzeczy, które doskwierały by innym ich widokiem. I tak na przykład unika się gotowania przy otwartych drzwiach i oknach, by zapach nie kusił sąsiadów. Unika się także otwartego grillowania i piknikowania.

I na koniec. Skoro mowa o okresie świątecznym to zasadnym pytaniem będzie czego sobie życzą Muzułmanie w okresie postu:
Ramadan Mubarak – można przetłumaczyć jako „szczęśliwy ramadan”. Jest to coś, co mówisz, aby grzecznie pozdrowić kogoś podczas świętego miesiąca Ramadanu, życzyć mu powodzenia podczas postu i modlitw oraz prosić o błogosławieństwo za ich wysiłek.
Ramadan Kareem – oznacza „hojny Ramadan” i mówi się o nim innym jako błogosławieństwo; jakbyś mówił „niech Ramadan będzie dla ciebie hojny”.

autor: Kordian Gdulski 

fot. Agnieszka Kledzik – na zdjęciach Egipt i Ramadan w Jordanii 

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nad Wietnamem szalały huragany, a ziemia była pusta… z morza wyłonił się smok. Przybrał postać przystojnego księga Lac Long Quan i ruszył w świat. Podczas wędrówki poznał piękną kobietę. Au Co wyłoniła się z mgieł… I tak dalej razem wędrowali, i zapoczątkowali swój ród. Wietnamczycy zresztą do dziś wierzą, że są potomkami smoka i mgły…  

Dowód? Choćby kształt kraju. Czyż Wietnam nie przypomina smoka? A te głazy w zatoce Ha Long? Legenda głosi, że gdy na Wietnam napadł wróg – bogowie przysłali smoki do obrony. One rzucały w zatokę perły, które zamieniały się w głazy, na których rozbijały się statki wrogów. Druga legenda głosi, że to smoczyca z małymi smokami ocaliła swój lud. Tak czy siak, tę zatokę stworzyły smoki, a pamiątką po tym jest sama nazwa. Ha Long znaczy tyle co Zatoka Zanurzającego się Smoka.

To miejsce zostało wpisane na listę Siedmiu Nowych Cudów Natury. Ponad dwa tysiące wapiennych formacji wyłaniających się z wody, inaczej prezentują się w słońcu a inaczej, gdy spowija je mgła. Mgła zresztą jest tu zjawiskiem powszechnym, bo skoro są tu smoki to i musi być mgła…

Wietnam bogaty jest w cuda natury. Jednym z nich jest Sanktuarium Ptaków. Rezerwat Tra Su na południu kraju w pobliżu granicy z Kambodżą słynie z najdłuższego drewnianego mostu. Sanktuarium Tra Su na obszarze 800 hektarów, podczas wojny wietnamskiej był kryjówką dla partyzantów, teraz stawi ostoję dla wszelkich gatunków ptaków. Czaple, ibisy, białe bociany… lasy namorzynowe, gęsta rzęsa na wodzie tworzą urokliwe zakątki…

Wietnam jest tylko nieco większy od Polski, ale rozciągnięty w kształt litery “S”, lub na kształt smoka – jak kto woli. To kraj bardzo rozległy. Odległość od południowego do północnego końca wynosi 2240 kilometrów. Na podobnym obszarze co Polska mieszka tu 98 mln ludzi. W Polsce 38 mln. Wietnam jest jednym z 5 najszczęśliwszych krajów świata.

Standard życia jest nieporównywalny tu i w Polsce. Wielu Wietnamczyków nie stać na własny kąt. Są tacy, którzy żyją w łodziach. Całymi rodzinami. Handlują też na wodzie. Niedaleko sanktuarium ptaków w miejscowości Can Tho jest chyba najbardziej znany targ wodny. Tu życie zaczyna się o świcie. Ziemniaki, ryż, kapusta, ananasy… Każda łódka specjalizuje się w innych produktach.

Rolnicy przygotowują grunt pod uprawę ryżu. Z podmokłym terenem lepiej radzi sobie wół niż jakakolwiek maszyna. Woły ciężko pracują i dlatego darzone są szczególnym szacunkiem. Te odpoczywają sobie… na cmentarzu. Tak właśnie całe cmentarze lub pojedyncze nagrobki najczęściej właśnie usytuowane są na polach ryżowych. Wietnamczycy chowają swoich bliskich – blisko siebie i miejsc, gdzie spędzają najwięcej czasu. Ponadto to duchy przodków gwarantują dobre plony. I choć brzmi to jak oksymoron, to kult zmarłych jest tu niezwykle… żywy.

O ile popularny w Wietnamie buddyzm zaleca, by szczątki palić, by uwolnić duszę, która chciałaby się znów wcielić gdzieś na ziemi, to Wietnamczycy zatrzymując zmarłych nie widzą w tym sprzeczności. Dusze też dokarmiają, stawiając zmarłym bliskim jedzenie na rodzinnych ołtarzykach, po to by zmarli chronili swoje rodziny.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Hanoi – stolica Wietnamu. Drugie co do wielkości miasto w tym kraju. Ponad 8 milionowe miasto budzi się o świcie. Cykliści, biegacze, starsze panie tańczące do Abby, Tai Chi, czy bardziej dynamiczna zumba… 

Najbardziej aktywne o świcie jest centrum miasta. Tak zwane stare miasto, gdzie jest Czerwony Most na jeziorze zwróconego miecza. Ulubione miejsce nie tylko miejscowych zakochanych, ale i turystów. Na wyspie pagoda – jedna z wielu. Buddyści przynoszą kwiaty, kadzidła. Proszą o pomyślność dla siebie i bliskich.

To jezioro jest ważne dla Wietnamczyków. Żyją w nim unikalne gatunki żółwi. Tu narodziła też ważna dla nich legenda. Według niej król Le Loi otrzymał miecz od olbrzymiego żółwia żyjącego w tej wodzie. Wykorzystał go do walki przeciw Chińczykom. Każda bitwa była wygrana i ostatecznie cesarz pokonał wrogów wyrzucając ich ze swego kraju. Gdy jakiś czas później pływał po jeziorze Hoan Kiem z wody wyłonił się złoty żółw i zażądał zwrotu miecza. Stąd nazwa jeziora. Król spełnił jego żądanie i w kraju nastał pokój. Pamiątką tego jest ta właśnie pagoda. A historia zwróconego miecza przypominana jest choćby w wodnym teatrze lalek w Hanoi. To najpopularniejszy tego typu teatr w kraju. Przed ponad tysiącem lat na polach ryżowych aktorzy, brodzący w wodzie przy pomocy lalek przekazywali ważne treści. Albo po prostu bawili publiczność. Dziś w innej formie, pod dachem, ale wciąż w wodzie, z muzyką na żywo, w lokalnym języku można podziwiać kunszt i trud lalkarzy.

Najstarsza świątynia w Hanoi – Han Quoc na jeziorze Zachodnim powstała w VI wieku. To najważniejsze miejsce dla buddystów. Rośnie tu drzewo bodhi – wyhodowane ze świętego drzewa, pod którym oświecenia doznał Budda Gautama Śakjamuni. W tym niewielkim kompleksie jest też wysoka pagoda. Ma 11 pięter, na każdym poziomie 6 okien i w każdym figurka Buddy Amithaby, czyli emanacji tego, który spieszy z pomocą ludziom, którzy wzywają jego imienia.

W Hanoi jest też Świątynia Literatury. Powstała ona na cześć filozofa Konfucjusza, który przyszedł na świat pół wieku przed naszą erą. Wybudowano ją w 1070 roku, a pierwszych adeptów filozofii przyjęła w mury kilka lat później. Do dziś to miejsce święte dla uczniów. Tych młodszych i starszych. Ale skoro to świątynia konfucjańska to nie może zabraknąć tu modlitewnej atmosfery.

Wietnam przez wiele lat był pod okupacją francuską. Wolność Wietnamczykom przyniósł Ho Chi Min. Jego mauzoleum traktowane jest jak świątynia. Na teren nie można wejść w za krótkich spodenkach czy spódnicy. Ramiona też muszą być zasłonięte. To współczesny święty. Traktowany z najwyższym szacunkiem.

Ho Chi Minh przyszedł na świat jako Nguyen Sinh Cung prawdopodobnie w 1890 roku w rodzinie konfucjańskiego uczonego. Jako młody chłopak zaciągnął się na statek. Dotarł do Stanów Zjednoczonych, później w Anglii pracował jako kucharz. Był też we Francji, gdzie związał się z socjalistami. Potem jego poglądy się radykalizowały. Zauroczony komunistycznymi ideami dotarł do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i Chin. Wrócił do kraju przesiąknięty ideą wyzwolenia. W czasie II wojny światowej organizował partyzantkę. Po jej zakończeniu proklamował Demokratyczną Republikę Wietnamu. Dziś Wietnam jest Socjalistyczną Republiką z jedyną partią. Partią Komunistyczną.

Założyciel Komunistycznej Partii Indochin miał jako prezydent zamieszkać w pałacu. Nie czuł się w nim jednak dobrze. Nazywany przez Wietnamczyków Wujkiem Ho przeniósł się do domu służących. Potem naród podarował mu piękny i niewielki, drewniany dom na palach, w którym spędził ostatnie chwile życia. Zmarł w Hanoi w 1969 roku na atak serca.

Na jego cześć nazwano największe miasto w Wietnamie. W Ho Chi Minh mieszka oficjalnie 11 milionów ludzi. Większość porusza się na różnej maści motorach. Jak sami mówią panuje tu dobrze zorganizowany chaos – prawdziwy Sajgon. Francuska nazwa tego miasta oddaje w pełni klimat tych ulic.

Pozostałością po Francuzach jest też najbardziej znany park rozrywki w kraju. Założony na początku XX wieku przez kolonialistów Ba Na Hills jest oblegany głównie przez turystów z Wietnamu i sąsiednich krajów. Malowniczo położony kompleks nawiązuje do francuskiej architektury i sztuki. Choć nie brakuje i religijnych wschodnich odniesień. A takie sceny mogą dziwić, zwłaszcza gdy pamiętamy, że znajdujemy się wciąż w parku rozrywki.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Góry Tęczowe w peruwiańskich Andach – najbardziej popularna Vinicunca i mniej oblegana przez turystów Palcoyo. Odwiedzimy też jeden z najgłębszych kanionów na świecie. Kanion Colca odkryli… Polacy. 

Jeszcze cztery lata temu Palcoyo pokryte były lodem. Teraz lód widać jedynie na Ausangate – 6384 m.n.p.m. To święta góra Peruwiańczyków. Właściwie więcej niż święta. Każda góra jest dla nich wyjątkowa i błogosławiona. Ale są i takie, które są… bóstwem. To właśnie jedna z nich. Apu Ausangate. Góra Bóg. Wchodząc na najwyższe wzniesie Palcoyo trudno oprzeć się wrażeniu, że rzeczywiście panuje tu mistyczna atmosfera. Skały zabarwione w różnokolorowe pasy i cisza. Słychać tylko własny oddech i szum krwi w uszach. Spowolnione ruchy na wysokości niemal 5 tys. metrów. Każdy krok to wyzwanie…

Kanion rzeki Colca ma ponad 4 tys. głębokości. Dla świata odkryli go Polacy. Siedmiu kajakarzy po raz pierwszy przepłynęło rzekę Colca w 1981 roku. A trzy lata później ich wyczyn został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. To miejsce bytowania kondorów. To jeden z największych ptaków na ziemi. Kondor – narodowy symbol Peru. Gatunek zagrożony. Rozpiętość jego skrzydeł przekracza 3 metry. Ten padlinożerca w poszukiwaniu truchła alpaki czy lamy potrafi przelecieć nawet 200 kilometrów, nie nadwyrężając się zbytnio w locie. Są też długowieczne. Mogą przeżyć nawet 70 lat, a gdy wiążą się w pary – to często na całe życie.

Kondor to zwierzę mistyczne w tradycji inkaskiej. Jest jednym z trzech magicznych zwierząt wpisanych w krzyż andyjski – czakanę. Wąż symbolizuje podświadomość i świat podziemny, w tym też przodków, którzy odeszli z doczesności, ale z zaświatów wspierają bliskich. Puma to świadomość, świat ziemski – tu i teraz, a kondor to nadświadomość, reprezentuje wszystko to co wzniosłe i boskie.

Vinicunca – najbardziej popularna góra tęczowa w Andach. Szczyt znajduje się na wysokości ponad 5 tys. metrów. Przebarwienia skał zależą od minerałów jakie dominują w danym paśmie i stopnia ich utlenienia. Mangan zabarwia na czarno. Za czerwień w głównej mierze odpowiada żelazo i miedź, która jednak, gdy się utlenienia staje się zielona.  Pacha Mama miała fantazję wypiętrzając wciąż i wciąż Andy w tym miejscu. One stale rosną, bo płyty tektoniczne na siebie napierają niezmiennie od milionów lat.

autorka: Agnieszka Kledzik 

 

Marokańska Casablanca – filmowa nazwa miasta i niewiele poza tym. Casablanca ma niezbyt wiele do zaoferowania. Poza współczesnym dziełem architektury sakralnej. Za to Fez ma największą medinę na świecie. Można się tam zagubić. 

Meczet Hassana II zbudowany na styku trzech żywiołów: ziemi, powietrza i wody. Fale Atlantyku widać pod częściowo szklaną podłogą świątyni. Dach rozsuwa się nad głowami wiernych w ledwie 2 minuty. To prawdopodobnie najdroższa współczesna budowla religijna na świecie. Kosztowała 800 milionów dolarów. Zbudowana z “dobrowolnych” datków Marokańczyków. Aby mogła powstać trzeba było wysiedlić wiele rodzin. Bez rekompensaty. Ale życzenie króla, jest przecież dla wiernych rozkazem.

To dzieło architektury sakralnej powstało w ciągu zaledwie 7 lat. Zaprojektowany przez francuskiego architekta obiekt, otwarty jest także jako jeden z nielicznych na świecie, dla nie-muzułmanów. Mozaiki z Fezu, marmury z Agadiru, drewno cedrowe z Atlasu. Niemal wszystko krajowe i ma świadczyć o najwyższym kunszcie rzemieślników i artystów. W podziemiach sale do rytualnych ablucji, tak by wierni mogli oczyścić swoje ciało przed modlitwą.

Meczet Hassana II ma najwyższy minaret na świecie. Z wysokości 210 metrów głos muezzina nawołuje do modlitwy i przypomina kilka razy dziennie, że Allah jest wielki.

 

Tak jak wielki miał być meczet Hassana w Rabacie. Aktualna stolica Maroka nie doczekała się jednak tej świątyni. Trzęsienie ziemi zburzyło niedokończony projekt. Ale w jego sąsiedztwie powstało mauzoleum sułtana Mohammeda V.

Po drodze do pierwszej stolicy tego państwa zatrzymujemy się jeszcze w Volubilis. To miasto z I wieku naszej ery. Zbudowane przez… starożytnych rzymian. To niewiarygodne jak daleko sięgały ich wpływy. Volubilis stolica Mauretanii musiała być wyjątkowa. Bogato zdobione mozaiki na podłogach. W niemal wszystkich domach latryny z bieżącą wodą i łaźnie. W wielu fontanny i ogrzewane podłogi. A na ulicach system odprowadzania deszczówki. Ostatnie wykopaliska prowadzili tu jeszcze Francuzi za czasów okupacji – jak mówią miejscowi. Teraz polityka jest taka, by to co jest w ziemi w niej pozostało. Miasto zostało zburzone podobnie jak meczet w Rabacie w 1755 roku przez trzęsienie ziemi. Żywioł oszczędził kilka kolumn świątynnych, ołtarz ofiarny i łuk triumfalny, a nawet pozostałości po domu publicznym. Pozostały też kamienie z inskrypcjami po łacinie. Łacinie z błędami gramatycznymi, co pozwoliło naukowcom wysnuć wnioski, że mieszkali tu owszem obywatele Imperium Rzymskiego, ale stąd – Maurowie i Berberowie.

Fez – pierwsza stolica Maroka z największą mediną na świecie. Tu naprawdę można się zgubić. Największe i pod ochroną UNESCO stare miasto arabskiego świata mieści wewnątrz nie tylko labirynty sklepów, straganów, domów, fabryk, ale i sakralnych budowli. Meczety, do których tym razem nie mamy wstępu i starą medresę, czyli szkołę koraniczną. Do niedawna w tych murach rozlegał się szept młodzieży czytającej święte wersety Koranu, dziś słychać turystów.

Odwiedzamy tam garbarnię – największą w tym mieście. Sam zapach odpycha. Skóry cielęce, jagnięce, wielbłądzie i jakie tylko się da, na początku są garbowane, wytrawiane i zmiękczane. Bez chemii. Wykorzystuje się do tego procesu… odchody gołębi. Potem do kolejnych kadzi skóry trafiają na wybarwianie, także naturalnymi barwnikami.
Podróż w przeszłość funduje nam też ważne dla światowej kinematografii miejsce. Aït Ben Haddou – to typowy zbudowany z mieszanki gliny i słomy ksar, czyli ufortyfikowana miejscowość złożona z kasb, czyli właśnie takich glinianych domów. A ten jest nietypowy, bo stanowi scenografię do różnych filmów. Tu m.in. kręcono Gladiatora czy Indiana Jones’a.
Do dziś zostało tu niewielu rdzennych mieszkańców. Ledwie kilka rodzin. Starają się żyć normalnie w tym obleganym przez turystów i filmowców miejscu.
Po drodze spotykamy drzewa arganowe. A to oznacza, że w pobliżu muszą być kozy. Wyprowadzane są tu na wypas nie tylko dlatego, że ich przysmakiem są arganowe orzechy, ale kozy są niezbędnym elementem do produkcji drogocennego oleju wykorzystywanego w celach spożywczych i przede wszystkim w kosmetyce. Kozy zjadają owoce, a twardą pestkę wydalają. I tu zaczyna się proces pozyskiwania oleju, który potrafi kosztować nawet 70 dolarów za litr. Więc wydaloną pestkę trzeba oczyścić. Soki trawienne kozy zmiękczyły jej twardą skórkę, tak, że łatwiej ją rozbić. Z wnętrza wydobywa się mniejszą pestkę. Trafia ona w żarna, a wypływająca masa polewana jest wrzątkiem i tak powstaje olej – Złoto Maroka. Regeneruje skórę, odżywia i ją, i przede wszystkim odmładza.
autorka: Agnieszka Kledzik 

Mosi-oa-Tunya, Victoria Falls, czyli Wodospady Wiktorii. Zaliczane są do 7 naturalnych cudów świata i jednej z największych atrakcji Afryki. Zapraszamy na krótką podróż. 

Rzeka Zambezi płynie przez Czarny Ląd na wschód. Przez ponad 2 i pół tysiąca kilometrów ogrom wody pcha się w kierunku Oceanu Indyjskiego, po drodze tworząc przyrodnicze arcydzieło. Przez lokalną ludność nazywany jest Mosi-oa-Tunya, co w języku Kololo oznacza “dym, który grzmi”. Ogromne masy wody spadające z ponad stu merów w dół rozbijają się na cząsteczki, które siłą uderzenia wyrzucane są w górę, tworząc hałaśliwą mgłę widoczną z odległości nawet 50 km.

Dla świata zachodniego odkrył ten krajobraz szkocki badacz i misjonarz. W 1855 roku David Livingsone płynął rzeką Zambezi, gdy nagle jego oczom ukazał się ten zachwycający widok. Nazwał je na cześć królowej brytyjskiej – Wodospadami Wiktorii.

 

W Parku Narodowym Mosi-oa-Tunya jest jeszcze jedna atrakcja, której nie można odpuścić. Białe nosorożce, nazywane są szerokopyskimi, bo jedzą głównie trawę i w takiej pozycji najczęściej można je zastać. Białe są unikatowe. To gatunek zagrożony wyginięciem. Wszystko przez zabobony związane z ich podwójnym rogiem.

Rozpowszechnione, szczególnie w Chinach, wierzenie, że sproszkowany róg tego olbrzyma jest lekiem na wiele chorób, ale przede wszystkim na potencję spowodował niemal doszczętne wytrzebienie tego gatunku. Rogowy proszek kosztuje więcej niż złoto tej samej wagi. Naukowo kompletnie nieuzasadniony wymysł niestety do dziś ma się w Azji całkiem dobrze, a skutkuje nielegalnymi polowaniami w Afryce.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Hoi An – portowe miasto w środkowym Wietnamie.  Miasto lampionów… Miasto zakochanych… Miasto z polskim akcentem. Miasto, które pogodziło chińskich i japońskich kupców.  

XVI-wieczny most japoński nad niewielką rzeczką, dopływem rzeki Thu Bon, został wybudowany przez japońskich kupców. Obiekt połączył ich dzielnicę usytuowaną w zachodniej części miasta z chińską na wschodzie. Most jest niezwykły, bo wewnątrz pod ceramicznym dachem kryje chyba najmniejszą buddyjską świątynię na świecie. Jak w każdym takim miejscu palą się kadzidełka, pomimo szmeru na zewnątrz, tu panuje spokój….

Hoi An uznawane jest za najbardziej urokliwe miasto w Wietnamie. A to za sprawą lampionów zdobiących wieczorami te ulice. I to bez względu na dzień tygodnia czy święta w kalendarzu. Starówka Hoi An wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Do jej odrestaurowania przyczynił się Polak. Kazimierz Kwiatkowski w latach 80-tych minionego stulecia pracował przez 16 lat w Wietnamie jako konserwator zabytków i architekt. Ponoć był pierwszym “białym” człowiekiem w tym mieście. Uratował przed zburzeniem stare, zagrzybiałe domy. Dziś są one wizytówką dziedzictwa tej azjatyckiej kultury.

Miasto to przyciąga zakochanych. Szczególną atmosferą i dobrą kuchnią. Ponadto tu spełniają się marzenia. Za kilka tysięcy dongów… czyli kilka złotych można kupić lampion. Odpalony i puszczony na rzekę gwarantuje spełnienie życzenia.

Hue – Cesarskie miasto, położone nad rzeką Perfumową. Ma swoje źródło w górach, a wody płyną przez krainę porośniętą kwitnącymi drzewami. Nurt zabiera osypujące się kwiecie, a tym samym wszystkie najpiękniejsze zapachy Wietnamu. Miasto Hue, jego nazwa oznacza tyle co “piękna”. I rzeczywiście, dzięki Kazimierzowi Kwiatkowskiemu zachowało się tu wiele pięknych miejsc o walorach historycznych. To za sprawą polskiego naukowca Zakazane Miasto wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Otoczone murem i fosą, było zbudowane dla rodziny cesarskiej i nikt poza nią nie miał tu wstępu – stąd nazwa. Dziś z kilkudziesięciu pawilonów zachowało się tylko kilka. Budynki te, podobnie jak i całe miasto mocno ucierpiało podczas wojny wietnamskiej w 1967 roku.

Dziś dawna stolica cesarska przyciąga nie tylko turystów zagranicznych. Dzieci z prowincji poznają tu historię własnego kraju. Tu są też groby cesarzy z dynastii Nguyễn. Mauzoleum cesarza Minh Mang , który miał 40 żon i wiele konkubin, a z nimi łącznie 142 dzieci strzegą dziś posągi wojowników, a nawet koni i słoni…

Charakterystyczna dla tego miasta jest też pagoda nad rzeką Perfumową. Siedmiopoziomowa wieża zbudowana w 1864 roku jest najwyższą budowlą buddyjską w całym kraju. Oczywiście na każdym piętrze znajduje się posąg Buddy, na najwyższym jak wieść niesie posąg… jest złoty. Pagoda Thien Mu, co oznacza “Niebiańska Pani”, bo to ona nakazała jej zbudowanie, ma pięknie zachowany ogród. Wejścia do niej strzegą brodaci strażnicy. Świątynią opiekują się buddyści.

W tym mieście jest też cytadela i pałac królewski. To miejsce także związane jest z historią dynastii  Nguyễn, która zjednoczyła Wietnam. A tak na marginesie  Nguyễn – to do dziś najpopularniejsze nazwisko w kraju. Cały kompleks zbudowano na obszarze 5 km kwadratowych. Wszystko otoczone fosą, wewnątrz piękne ogrody i huk… cykad.

Dziedziniec ceremonii oraz sala tronowa, w której patrzą na zwiedzających czujne oczy cesarzy. Dalej hale mandarynów i czerwone pawilony czytelnicze. Dziś tworzą doskonałą scenerię choćby dla sesji ślubnych. Dalej świątynia pokoleń. Na dziedzińcu dziewięć urn pogrzebowych wykonanych z brązu. Spacer uliczkami prowadzących do kolejnych pomieszczeń, w których żyła kiedyś cesarska rodzina, ogrodów, świątyń.

Już poza miastem znajduje się mauzoleum cesarza Khai Dinh. Miał tylko trzy lata, gdy zmarł jego ojciec, więc na swoją kolej do rządzenia musiał trochę poczekać. Tak na prawdę cesarzem uczynili go francuscy kolonizatorzy. Bo młody władca bardziej był zainteresowany sztuką i kulturą zachodu, niż sprawami własnego kraju. Khai Dinh był uzależniony od alkoholu i narkotyków oraz hazardu. Miał kilka żon, ale ponoć z nimi nie sypiał. Noce miał spędzać w towarzystwie swojego strażnika. Był delikatny, o niemal kobiecej urodzie, ale też chorowity. Zmarł w wieku 40 lat. Po jego śmierci tron odziedziczył jego jedyny syn Bao Dai, którego dała mu konkubina. Jego mauzoleum kosztowało fortunę, a budowa trwała 11 lat. Jest mieszkanką stylów francuskiego, chińskiego i wietnamskiego.

Can Tho – miasto to słynie z sanktuarium Świętej Pani. Nie można jej robić zdjęć. Wewnątrz świątyni znajduje się figura siedzącej kobiety. Pomalowana jest na styl chiński, jest ogromna, puszysta tak byśmy ją określili. Spełnia modlitwy, szczególnie te wznoszone przez kobiety, a dotyczące potomstwa. Nie wiadomo, ile lat, czy wręcz wieków ma ta figura. Legenda głosi, że została znaleziona wysoko w górach i tylko 7 dziewic mogło ją znieść ze zbocza…

W Can Tho świątynia niemal na świątyni. Każda inna. Wyjeżdżając z miasta ukryty w górach jest jeszcze jeden duży klasztor buddyjski. Z pięknymi ogrodami, wspaniałą architekturą i podziemiami. Podziemne źródło i rzeka, latające nietoperze, smoki – na szczęście te są nieprawdziwe… I setki Buddów. Na końcu nagroda dla tych którzy przeszli te kręte, ciemne ścieżki. Na końcu drogi święte źródło i Lady Budda. Postać oświeconej kobiety trzyma w dłoniach dzbanek. Wierni wierzą, że woda stąd wypływająca ma właściwości uzdrawiające.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Ponoć są rzeczy, które trzeba raz w życiu zobaczyć. Jedną z nich jest wielka migracja zwierząt.

Podążaliśmy z ufnością do Kenii wierząc, że nam się uda ją zobaczyć. Cykle przyrody wyznaczają ścieżki dzikich zwierząt. Niezliczone stada gnu i zebr ruszają na coroczną wędrówkę. Wędrówkę trwającą wiele dni. Niestrudzenie zwierzęta pokonują długą drogę podążając za bardziej soczystą trawą. Bo po drugiej stronie trawa jest zawsze bardziej zielona? No coś w tym jest.

Dwa miliony gnu, zebr i innych kopytnych wyruszyło w drogę. Ponad tysiąc kilometrów. Po elipsie. Z Serengeti w Tanzanii do Masai Mara w Kenii. Jedno za drugim. Po horyzont. Jak czarne kropeczki na tle złocistej sawanny. W monotonnym korowodzie. Rzeka żywych istnień.

Będą tak szły i szły. Aż znajdą swoje miejsca, bardziej zielone łąki i rzeki pełne wody. Rozproszą się i wreszcie spokojne i nasycone będą planowały powiększenie własnych rodzin. To właśnie po kenijskiej stronie parku odbywa się ten rytuał związany z przetrwaniem gatunku. Młode jednak urodzą się w Serengeti. W Tanzanii. By tak się stało, znów wyruszą po elipsie do domu. Po to tylko, by po kilku miesiącach znów ruszyć w trasę. I znów, i znów, co roku, niestrudzenie, nie zaważając na czyhające niebezpieczeństwa.

Wielka Migracja to czas ważny dla drapieżników. Przybywa jedzenie. Osłabione przebytą trasą stada gnu i zebr. Łatwe do upolowania łupy.

Stado lwów przemieszcza się na z góry upatrzone pozycje. Z wysokości lepiej widać. Są młode lwy i lwice, których zadaniem jest zapewnienie posiłku stadu. Co będzie dziś na kolację? Antylopa? Guziec? Lwica potrzebuje dziennie zjeść około 5 kilogramów mięsa. Samiec więcej. To dużo. Polowanie to ogromny wydatek energetyczny, więc przez resztę doby te największe koty Afryki odpoczywają. Regenerują siły, leczą rany, delektując się swoim towarzystwem.

Lew zaliczany jest do Wielkiej Piątki Afryki. To nie są największe zwierzęta, lecz te najbardziej niebezpieczne i najtrudniejsze do upolowania. Tak, ten termin: Wielka Piątka Afryki wymyślili myśliwi.

Do tej grupy należy też lampart. Ten dał się nam “upolować” dwa dni z rzędu. Jak to możliwe? Zrobił sobie stołówkę pod tym drzewem. Mała żyrafka pewnie odłączyła się od mamy. Chwila nieuwagi kosztowała ją życie, ale dzięki niej życie lamparta trwa dalej. Prawa natury…

Nam towarzyszy współczucie dla ofiary. Ale zaraz potem wypiera je podziw dla gracji tego dzikiego kota. Niejednoznaczne emocje pojawiają się i następnego dnia. Wracamy tam rano. Na miejscu spotykamy matkę pełną bólu. Żyrafa szuka swojej córki? Może syna? Krąży wokół drzewa. Nietrudno wczuć się w jej żałobę i rozpacz.

Do wielkiej piątki zaliczają się też bawoły. Duże ich stada mogliśmy podziwiać w innym parku nad jeziorem Nakuru. Stada bawołów mogą liczyć nawet setkę osobników. Są to głownie samice z młodymi. Młode samce tworzą grupy kawalerów. Starsi częściej wybierają samotność. Ci roślinożercy potrafią być bardzo niebezpieczni. Rogi służą im nie tylko do walki z hienami czy lwami, ale też do walki o rywalizację w stadzie.

Tu w Masai Mara napotykamy na kolejne zwierzę zakwalifikowane do tej najniebezpieczniejszej grupy: nosorożec. Biegnie sobie radośnie poprzez sawannę. Jakby próbował się z nami ścigać.

Ostatnim z wielkiej piątki jest słoń. To niezwykle inteligentne zwierzę. Słonie mają też doskonałą pamięć, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Jak to możliwe, że przewodniczka stada zna doskonale drogę, którą nigdy nie szła, ale szła jej babcia? To do dziś fascynuje naukowców. Słonie to bardzo empatyczne i rodzinne zwierzęta.

Niepowtarzalnym wdziękiem cechują się te najszybsze zwierzęta świata: gepardy. To jedyne koty, które nie potrafią wspinać się na drzewa. Za to ich największą bronią jest prędkość. W ciągu kilku sekund osiągają nawet 113 km na godzinę. To jednak olbrzymi wydatek energetyczny, dlatego potrzebują dużo czasu by się zregenerować.

Gepardy jak i Wielka Piątka są zagrożone wyginięciem. O ile są bardzo wytrzymałe i potrafią przeżyć bez jedzenia i picia nawet kilka dni, to najbardziej zagraża im… człowiek. Poprzez swoją ekspansję ogranicza tym kotom tereny do życia. A gepardy potrzebują dużych przestrzeni.

Gepardy polują zawsze w parach. Ze względu bezpieczeństwa. Jedno poluje, drugie chroni, bo po takim pędzie i wysiłku energetycznym polujący osobnik całkowicie opada z sił. Przez co on sam może paść ofiarą. Taki osłabiony gepard bywa celem dla hien.

Masai Mara to jeden z najpiękniejszych rezerwatów przyrody w Afryce. Zaliczany do Siedmiu Cudów Przyrody Afryki. Jako rezerwat powstał niemal 50 lat temu, a od ponad 10 lat wpisany jest na listę Światowego dziedzictwa UNESCO. Jedyną nieokresową rzeką jest Mara. Pełna krokodyli i hipopotamów. Spacer jej brzegami jest możliwy, ale tylko pod obstawą uzbrojonych po zęby strażników parku.

Hipopotamy są najbardziej niebezpiecznymi zwierzętami. Zabijają najwięcej ludzi. Koń rzeczny – bo tak z greki tłumaczy się ich nazwę potrafi szybko biegać, nawet 50 km na godzinę. I choć żyją w rzekach, to nie potrafią pływać. Te wodne olbrzymy chodzą po dnie, czasem się wynurzając. Bez nabierania powietrza potrafią wytrzymać nawet 6 minut.

autorka: Agnieszka Kledzik  

 

Masajowie to najbardziej rozpoznawalna grupa etniczna w Kenii. Jest ich prawie milion. Najbardziej wpływowa i najzamożniejsza. Jak to możliwe? Są posiadaczami dużej ilości ziemi i bydła. Zarabiają też dużo na turystach. Ponoć to co prezentują odwiedzającym nie do końca jest zgodne z prawdą. Słyszeliśmy głosy, że zatrudniają do pracy ludzi z innych – biednych plemion i przebierają ich za siebie.

Nam trudno to sprawdzić. Wszyscy wydają się być podobni do siebie. To typowa wioska masajska. A może raczej tak wyglądała dawniej. To chyba skansen, choć nasi gospodarze przekonują, że tak wygląda ich prawdziwe życie tu i teraz. Krowy dostarczają im pożywienia. Ich mleko, krew i mięso stanowią podstawę ich diety. Mówi się, że jeśli Masaj ma dużo ziemi, krów i dzieci jest bogaty. Gdy brakuje jednego z tych elementów taci ten status.

Chaty zbudowane z gałęzi i mieszanki krowiego łajna połączonego z ziemią. Budowniczymi w tej społeczności są kobiety. Mężczyźni zajmują się wypasem bydła. Kobiety całą resztą. Podpytujemy, czy tu mieszkają. Zapewniają, że tak. Ale na tyłach woski stoiska z rękodziełem, wszystko wycenione. Może jednak to tylko skansen dla turystów? Ale przecież nikt się tu nie przyznana. Dzieci żądają pieniędzy. Nie dajemy. Takie są zasady, by nie uczyć dzieci żebrania. Chcesz pomóc? Kup coś od dorosłego. Dzieciom oferujemy zabawę. To najlepsze co mogły dziś dostać. Radość zresztą jest obopólna

Taniec adumu. Skaczą tylko mężczyźni, a kawalerowie im wyżej tym większe szanse mają u panien. Tym samym młodzieniec nie musi mieć wielu krów na posag dla przyszłej żony.

Choć wielu z nich przyjęło chrześcijanizm, to wiara przodków ma się dobrze. I stare zwyczaje.  Na przykład te związane z pochówkiem. Nie widzieliśmy tu cmentarzy. Powód? Ich tu po prostu nie ma. Ciało zmarłego zostawia się zwierzętom na pożarcie. Masajowie uważają, że chowanie zmarłych jest szkodliwe dla gleby. Na pochówek mogą liczyć tylko wybitne osobowości.

Ale Kenia to nie tylko Masajowie. Około 70 procent ludności stanowią ludy Bantu, to między innymi Kikuju czy Meru. Kenia leży na równiku. Wioski usytuowane na najdłuższym równoleżniku przecinające Ziemię na półkulę północną i południową – dzięki temu położeniu mogą zarabiać. Mieszkaniec wioski pokazuje, że woda na tych dwóch półkulach podczas spływania kreci się w dwie różne strony. Na półkuli południowej zgodnie z ruchem wskazówek zegara, na północnej w odwrotnym kierunku, a na linii równika odpływa nie powodując wirów. Ile to doświadczenie ma wspólnego z prawdą? Ponoć wiele, ale do tego potrzebna jest duża ilość stojącej wody. Tu na potrzeby pokazu, udowadniającego, że istnieje tak zwana siła Coriolisa wlewa się wodę tak, by od razu powstawał wir w odpowiednią stronę.

Odwiedzamy jeszcze park nad jeziorem Nakuru. Jest on specyficzny. Wyschnięte drzewa od nadmiernej ilości amoniaku zawartego w ptasich odchodach straszą. Post apokaliptyczny krajobraz. Ma to też swój urok. Po przeciwnej stronie różowe kropeczki. To flamingi. Mają tu swoją ostoję. To raj dla różnych gatunków ptaków. Doskonale zresztą koegzystujących z pozostałymi gatunkami.

Wybieramy się jeszcze nad jezioro Naivasha. To bezodpływowe i powulkaniczne jezioro na wysokości niemal 2 tys. m n.p.m ma wiele do zaoferowania. Pływanie pomiędzy hipopotamami – to jedna z głównych atrakcji. Te wodne kolosy na szczęście nie zwracają na nas uwagi. W przeciwieństwie do nas. To także atrakcja dla samych Kenijczyków. Po drodze mijamy autobusy szkolne wypełnione młodzieżą. W ten sposób poznają swoje własne zasoby naturalne, po ty by móc je w przyszłości chronić. Natura jest jednym z największych skarbów czarnego lądu. Lądu bogatego w tak różne gatunki. Tuż po opuszczeniu łodzi wędrujemy piękną łąką. Białe chmury, na błękitnym niebie tworzą wręcz bajkową scenerię. Zieloność traw za sprawą podmokłego gruntu dopełnia malarską wizję. To też doskonała pożywka dla żyraf. Tu cała rodzina. Najmłodsze ma zaledwie dwa miesiące. Pozwalają do siebie podejść. Człowiek i zwierzęta tu żyją w pełnej symbiozie.

autorka: Agnieszka Kledzik